ale chłopiec do czarnéj sukni nie ma powołania. Chciał się gdzieś umieścić przy pańskim dworze... Nie pisał mi, gdzie i u kogo.
Bez protekcyi, sam jeden, wątpię aby mógł gdzie być przyjęty.
— Jeżeli go u Piarów nie znajdą — dodał pocieszając doktor — toć oni będą wiedzieli i wskażą, gdzie się znajduje. List dojść powinien, ale — gdyby był szedł przez moje ręce, ręczę, że wcześniéj zostałby oddany.
Kobieta zamyśliła się, nie odpowiadając. Dr. Clement spojrzał na zegarek i z miejsca się ruszył.
— Pójdziemy jeszcze do chorego naszego; — rzekł — dam mu proszki; na wszelki wypadek, przyniosłem je z sobą, ażeby po nie do Białegostoku nie było trzeba posyłać.
To mówiąc, Clement sięgnął do bocznéj kieszeni i dobył z niéj zawinięty paczek mały, od którego silna woń piżma rozeszła się po pokoju.
Na palcach powrócili do chorego. We drzwiach już usłyszeli ciężki oddech, jakby uśpionego, lecz wnet odezwało się westchnienie, kaszel i głos niespokojny.
— Todzia niéma! Mój Boże! jakbym go rad jeszcze zobaczyć!
Zamiast odpowiedzi, Clement ujął rękę chorego i zatrzymał ją dosyć długo.
— Damy łowczycowi proszek — odezwał się — który pomódz powinien.
— Ja go już czuję! — odparł chory — lecz... konieczne to?
Żona, wyprzedzając doktora, zawołała błagająco:
— Konieczne, gdy Clement radzi, a ja proszę!
Chory oczy przymknął, zmilczał trochę i szepnął posłusznie:
— Chyba dla tego, abym Todzia doczekał!...
Pierwszy proszek zaraz sam lekarz pomógł wziąść choremu i, ścisnąwszy rękę jego, pożegnał, obiecując przybyć nazajutrz.
Łowczyc, mający oczy zamknięte, podniósł powieki i spojrzał na doktora, jakby badał, czy go nie próżną tego jutra łudzi nadzieją. Clement powtórzył dobitnie:
— Do widzenia, jutro! Proszę mi spać spokojnie, a o niczém nie myśléć, coby zbytnio poruszało. Mam nadzieję, że proszki moje dobrze poskutkują.
Chory zamknął oczy, mrucząc coś niewyraźnie.
Sama pani wyszła, wyprowadzając lekarza aż do karyolki, przy któréj paradny woźnica, stojąc, właśnie się jakimś orzeźwiał napojem. Bosy chłopak, w pokornéj postawie, trzymał przed nim flaszkę zieloną.
Rzuciwszy jeszcze słowo pociechy stojącéj przy nim Łowczycowéj, Clement nałożył prędko płaszczyk, karyolka zawróciła do bramy, a po chwili znikła z oczu gospodyni, która, zapomniawszy się, stała w miejscu nieporuszona.
Słońce już było zaszło.
Spojrzała na drogę, ku lasowi wiodącą, którą syn miał przyjechać; — nic na niéj widać, nic ztamtąd słychać nie było.
Cisza nocy zapadała na okolicę; zdala tylko turkotała karyolka doktora
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.