będzie łatwą. Teodor przynosił z sobą na twarzy wyraz człowieka, który się chce pozbyć natręta.
Skłonił zlekka głową.
— Do nóg upadam! czém w naszym domu służyć mogę? — rzekł zimno.
— Jestem Kunasewicz, Podkomorzy, to dosyć, aby moje przybycie wytłómaczyć...
Teodor uśmiechnął się.
— Nie mam szczęścia znać! — odparł krótko.
— Więc i asindziéj mnie traktujesz z téj saméj beczki! — zawołał oburzony Podkomorzy — zamiast porozumienia, chcecie, abyśmy się za łby wzięli?
— Ale jakież tu teraz porozumienie?... nie możliwe — odezwał się Paklewski. — My interesu nie znamy, dokumentów nie mamy, a śpieszyć się nie potrzebujemy. Nawet tenor testamentu nam niewiadomy.
— Ja właśnie — podchwycił Kunasewicz — to wszystko z sobą wiozę. Kopią wierzytelną testamentu mam, inwentarze, akta... Możemy jakieś punkta przedugodne ułożyć w dobry sposób; a któż wié, czy ja jutro, zamiast głupio rękę wyciągać do zgody, nie będę wolał pójść do sądu i — walić testament.
A gdy zechcę walić — to zwalę! i nie dostaniecie nic, nic, ani na zawinięcie palca!
— Gdyby to było możliwe, panie Podkomorzy — przerwał Teodor — jestem przekonany, że nie mielibyśmy szczęścia waćpana dobrodzieja tu oglądać!!
Zresztą, — zwalicie testament, a no! — nie dostaniemy nic, to prawda; ale téż nie będziemy zmuszeni kumać się z tymi, co lat kilkadziesiąt przeciw nam knuli i spiskowali.
— My! kto? ja? żona moja? my spiskowali? na was? — krzyknął Podkomorzy. — Myśmy bronić usiłowali, ale nam stary ust nie dał otworzyć.
— A gdybym ja postawił świadka, oto tu, zaraz, co panu powtórzy własne jego wyrazy?
Kunasewicz pobladł, zająknął się.
— Świadka! kłamcę, co wam teraz dworuje! — począł z rosnącym gniewem. — O! o! a, więc nie mam tu co robić! Jak sobie pościelecie, tak się wyśpicie! Dobrze!... bywajcie zdrowi! bywajcie zdrowi!
Żegnał się tak, niby już zwrócony ku drzwiom, wcale jednak nie myślał odchodzić; gniew z niego buchał i wstyd mu było takiéj odprawy. Sądził, że w końcu Paklewscy się upamiętają, i — bądź co bądź — zawrócą go. Nie szło mu już o zrobienie interesu, który okazywał się trudnym, ale o jakiekolwiek załatanie i poprawienie popełnionéj omyłki.
Teodor, ręce włożywszy w kieszenie zwierzchniéj sukni, stał zupełnie obojętny... Kunasewicz czapkę chwytał, ręka mu drżała, brał ją, miętosił, strzepywał, podnosił, opuszczał, — nie mógł się zrezygnować wyjść za próg.
Chłód szyderski, z jakim go przyjęto, obojętność na pogróżki — wydawały mu się czémś niepojętém.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/216
Ta strona została uwierzytelniona.