Widząc matkę coraz bardziéj upadającą na siłach, Teodor zwlekał tę podróż pod rozmaitemi pozorami; na ostatek, naleganiom uległszy, postanowił jechać, obiecując powrót jak najrychlejszy. Wiosenne grzęzawice szkaradne właśnie nadeszły: wybrał się więc konno z jednym pacholikiem i małemi jukami, a obrachowawszy zawczasu popasy i noclegi, najkrótszą puścił się drogą.
Pomimo pory, i z powodu błota niedogodnéj dla wędrówek, i do gospodarstwa wiosennego przywiązującéj szlachtę, na gościńcach panował ruch wielki. Widać było z saméj kraju powierzchowności, iż przychodziła chwila wielkiego przesilenia i walki. Szlachta ciągnęła do stolicy jedna, druga do miast powiatowych na zborzyska sejmikowe, na narady... Zwoływali się Hetmańscy a Radziwiłłowscy z jednéj, Familianci z drugiéj strony. Nie rzadko na gościńcach, po gospodach, spotykali się ludzie dwu obozów, pokrewni z sobą, a rozróżnieni politycznemi przekonaniami; przychodziło do rozpraw gorących i do szabel...
Teodor starał się wymijać te zwadliwe gromadki, aby do nich wmieszanym nie być. Z pierwszego rzutu oka łatwo mu było poznać, że Familia była silniejszą, a Hetmańscy przyjaciele rozbici i niepewni.
Stanąwszy w Warszawie, natychmiast pobiegł do pałacu Kanclerza, któremu dano znać o zbiegu. Książę sądził, że mu stanowczo powracał, kazał go zawołać do siebie i rozpoczął od fukania.
— A cożeś asindziéj tam ugrzązł? — zawołał. — A to mi piękny amanuensis! pojechał na dwa tygodnie za urlopem i dwa miesiące siedzi! Dwóm Bogom służyć nie można; ja takiéj służby nie rozumiem... i nie toleruję.
— Mości Książę — odezwał się Teodor — spotkało mnie, czegom przewidziéć nie mógł. Matka jest niebezpiecznie chorą, opuścić jéj nie mogę. Dziad mój w tych czasach zmarł, a pomimo najlegalniejszego testamentu, majątek mi zajechano.
— Kto? gdzie? — zawołał Kanclerz.
— Pisałem do W. Ks. Mości — Podkomorzy Kunasewicz — rzekł Teodor.
— A! ten mi jest potrzebny! — przerwał Kanclerz, — a ja interesu publicznego dla waćpana prywaty poświęcić nie mogę.
— Ale stała mi się krzywda, o pomstę do Boga wołająca! prepotencya niegodziwa...
— To się nie utrzyma — zawołał Kanclerz — sprawiedliwość przyjdzie, teraz zaś temporyzować musisz. Podkomorzy ma w ręku schedę...
— A matka moja! matka! — przerwał z boleścią Teodor.
— Miejcież rozum! — krzyknął Kanclerz — wszystkiego razem nie można dokonać...
Skłonił się do kolan Księcia, według starego patryarchalnego obyczaju, Paklewski.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/224
Ta strona została uwierzytelniona.