— Miéj-że W. Ks. Mość politowanie, nie nademną, ale nad biedną, chorą matką moją.
Książę porwał się zniecierpliwiony.
— A ja proszę acana, miéj rozum i cierpliwość! przyjdzie pora na tę sprawę.
— Ja ponoszę straty i szkody, których mi nikt nie nagrodzi — zawołał Teodor...
Kanclerz ramionami rzucił.
— Daj-że mi pokój! nie pora o tém mówić. — Idź do kancellaryi, i zajmij się przejrzeniem korrespondencyi.
Paklewski stał nieruchomy.
— Przybyłem tylko pokłonić się W. Ks. Mości i prosić o przedłużenie urlopu; matkę mam chorą.
Posłyszawszy to Książę, z niecierpliwością cisnął papierami, które trzymał w ręku, o stół, odwrócił się i krzyknął popędliwie i rozkazująco:
— Nie tylko urlop, daję acanu zupełną dymissyą; idź i nie powracaj. Daj mi pokój.
Teodor, przerażony tym wyrokiem, który za sobą ciągnął utratę łaski i protekcyi Kanclerza, stał chwilę osłupiały. Kanclerz przewracał papiery z niecierpliwością i gniewem, kilka na ziemię spadło, a te instynktem Paklewski pośpieszył podnieść i położyć na stole. Kanclerz, którego twarz namarszczona gniewu była pełną — spojrzał nań.
— Żal mi acana — zawołał porywczo — ale dwóm Bogom się nie służy! nie! to trudno.
— Mości Książę — odparł, ośmielony położeniem zdesperowaném Paklewski — mimo całego mego oddania się W. Ks. Mości, matki dlań poświęcać nie godzi się; Bóg niech mi będzie sędzią.
Spojrzał Książę i — złagodniał.
— No, to jedź — rzekł — do matki, a gdy ozdrowieje, czego życzę i spodziewam się, wracaj co tchu. — Weź z kassy pięćdziesiąt czerwonych złotych, czasu nie trać.
— Nie trać czasu, — powtórzył, — a bądź co bądź, do sejmu jeszcze obejdę się jako tako, przed sejmem tu musisz być.
Księcia pocałowawszy w rękę, miał odejść, gdy, ten rzucił mu stos listów.
— Choć te mi dziś wyexpedyuj! — dodał — a potém powrócisz do matki. Matka ma większe prawo ode mnie.
Tak tedy powiodło się, mimo znanéj surowości Kanclerza, wyjść od niego obronną ręką. Teodor siedział kawał dnia i część nocy, listy popisał, zaniósł je odczytać Księciu, uzyskał dla wszystkich approbatę, a nazajutrz rano siadał na konia do powrotu...
Przez stolicę pełną a wrzawliwą, w któréj ledwie kąt znaléźć było można, przesunął się tylko, nie widząc nic. Chciał wprawdzie dowiedziéć się
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/225
Ta strona została uwierzytelniona.