— Ale Wojewoda Ruski? — podchwycił doktor.
— Wojewoda tak dobrze, jak cała rodzina, dobrowolnie się poddał pod stér Kanclerza: sam przez się więc nic nie uczyni.
Clement smutnie głowę opuścił.
Najpiękniejsza wiosna najsmutniéj w świecie upływała dla Paklewskiego, który albo siedział w papierach processowych, lub, około matki pobywszy chwilę, godzinami spoczywał w ganku, patrząc na lasy i słuchając gruchania gołębi.
Nie było do kogo przemówić słowa. Krótkie na godzinę wycieczki do O. Elizeusza — pociechy nie przynosiły; staruszek po-za wszystkiémi téj ziemi przemijającemi jasnościami widział zawsze czarne głębie smutnego końca wszech rzeczy.
Wśród téj czczości życia, Teodor myślał czasem o — Loli, ale przypomnienie jéj przychodziło i przechodziło, jak błyskawica.
Jednego dnia, gdy tak w ganku, zapatrzony na lasy, męczył się z sobą, tentent posłyszał i u bramy pokazała się mu postać wcale nieznana. Szlachcic był chudy bardzo, wysoki, przygarbiony trochę, z wąsami siwiejącemi, na tęgim koniu dzikiéj maści, w rząd rzemienny przybranym, bez żadnéj komitywy, sam jeden.
Twarz długa, z przymrużonemi oczkami, wyraz miała poczciwy, łagodny, smutny trochę a roztropny. Wydawał się niepewnym jakoś, czy się u wrót zatrzymać, czy wjechać, czy je pominąć?
Ubranie, szabla, koń, — wszelki przybór dostatniego oznaczał szlachcica. Dziwno było, że nawet sługi z sobą nie miał żadnego.
Zobaczywszy go tak wahającego się, Teodor, a domyślając się, że pobłądził i pytać o co zechce, wstał z ganku i sam naprzeciw poszedł ku wrotom. Widząc to przybyły, który z ciekawością wielką się wpatrywał w Paklewskiego, począł téż z konia zsiadać. Nim zagadali do siebie, jak to się często zdarza, już obaj poczuli pewną sympatyą dla siebie. Szlachcic podróżny miałbo cóś wielce przyciągającego w wyrazie ust — w całéj twarzy staréj, nie pięknéj, lecz pełnéj dobroci.
Gdy Paklewski się zbliżył, postąpił ku niemu powoli, ciągle się przypatrując i począł głosem, równie jakimś łagodnym, jak usta, z których wychodził:
— Daruj-że mi, miłościwy panie a bracie, że cię oto najeżdżam i pokoju ci nie daję zażyć. — Śmiech się przyznać... zabłądziłem!!
Mówił to dobrodusznie tak, że można mu było uwierzyć, ale rumieniec słaby zdradzał jakiś stan ducha, coś niepokoju, budzącego podejrzenie.
— Nazywam się Makary Szóstak, niegdyś Rotmistrz — mówił daléj stary, uśmiechając się. — Przyjechałem do Choroszczy w myśli odwiedzenia pana Porfirego Pęczkowskiego, dawnego towarzysza broni; wskazano mi drogę do Stawów, a ja, zamiast do nich, nie wiedziéć dokądem się dostał.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/229
Ta strona została uwierzytelniona.