wanéj, w oczach patrzących śmiało a łagodnie, w ustach surową wstrzemięźliwością słowa ściągniętych...
Matka wpatrzyła się weń z wyrazem niewypowiedzianéj czułości, śledząc, jakie na twarzy jego zetknięcie się z ludźmi obcymi mogło pozostawić ślady. Macierzyńskiéj miłości okiem byłaby je odczytać umiała, odgadła. Lecz na marmurowym młodzieńcu świat, wśród którego się obracał, żadnéj nie potrafił wyryć skazy — odbijało się od niego wszystko, pozostał jakim był.
Matka uścisnęła go raz jeszcze. Chłopak milczał, nie śmiejąc pytać o ojca; ona może boleśnéj wiadomości oznajmić nie chciała. Osłabiona wrażeniem, upadła na ławce w ganku.
Tymczasem w podwórku przybycie panicza poruszyło wszystkich, ludzie się zbiegali z zakątków i zaglądali pod ganek. Długo Łowczycowa siedziała z głową na dłoni, chcąc siły odzyskać. — Todzio stał przed nią.
— Ojciec źle się ma — wyrzekła nareszcie — tak źle, że ja ciebie musiałam powołać, abyś go mógł zobaczyć, abyś ty go sobą pocieszył, on ciebie — pobłogosławił.
— Ale z czegoż to pogorszenie? — zapytał chłopak niespokojnie.
— A! dawno się to przygotowywało — poczęła, wzdychając, Beata. — Ty wiesz, jak zdrów był i silny, ale téż zdrowiem, siłą, sobą szafował. Chcąc mnie ulżyć, chcąc tobie być pomocą, pracował nad miarę, trudził się nielitościwie, dnia ni nocy nie miał spoczynku.
Żelaznego człowieka zmogłaby taka troska i trud taki. Prosiłam go napróżno, nie słuchał mnie, ni kogo. Wszystko chciał robić sam; wszędzie być, dopilnować każdéj rzeczy, a gdy cudzych rąk nie stawało, on swoich nie szczędził.
Zgrzany, zmęczony napił się gdzieś wody, zaziębił — zachorzał, począł kaszlać, a leczyć się nie chciał. Nie pozwolił sprowadzić doktora. Dopiéro, gdym już widziała straszny postęp choroby, musiałam użyć fortelu, aby Clement’a ściągnąć i skłonić go do posłuszeństwa.
Głos kobiéty słabnąć zaczynał.
— Zobaczysz go — dodała — Clement robi nadzieję; ja rozpaczam. Zmienił się strasznie, osłabł, trawi go gorączka.
Spuściła głowę i płacz daléj mówić jéj nie dał.
Dzień się robił jasny; w dziedzińcu, pomimo nakazu, ranne gospodarstwo przerwało ciszę; Łowczycowa poszła zajrzéć, czy to chorego nie obudziło. Syn cicho postępował za nią. Zaledwie próg przeszła, gdy od łóżka głos się odezwał słaby, śpieszny, niewyraźny, bełkotanie niecierpliwe.
— Todzio jest! przyjechał... wiem...
— Tak, — podchodząc zwolna, potwierdziła kobieta — ale zkądże wiesz?
— Czułem go! przybył przed chwilą!
Poruszył się na łóżku chory, wyciągając ręce, jakby przybyłego wzywał ku sobie. Todzio pośpieszył, i przykląkłszy, wychudłe jego całował dłonie; a chory głowę syna do piersi swych przyciskał.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.