niego miano jakieś zamiary, zamykając go tak na osobności, zapewne pod dobrą strażą.
Wymknąć się z kancellaryi nie było sposobu, ani drzwiami, ni oknem; o kominie, przy tuszy swéj, myśléć nawet nie mógł; nie pozostawało więc nic nad pogaszenie świec, przytulenie się gdzieś do kąta, i — gdy wpadnie napastnik — szukanie sposobu, by się wymknąć niepostrzeżonemu. Co prędzéj więc pośpieszył Podkomorzy do świec, które nierozmyślnie zdmuchnął tylko, zdradziecki swąd zostawując na dowód, że je świeżo pogaszono.
Sam po ciemku posunął się ku drzwiom, w nadziei, że gdy się ludzie do ciemnego pokoju wtoczą, on się może do sieni, a z niéj do ogrodu wyślizgnie.
Tymczasem wrzawa, choć nie ustawała, znacznie się uśmierzyła; zdało się, że ład jakiś zaprowadzano. Ludzie biegali tu i ówdzie, strzałów już słychać nie było.
Zbliżała się chwila stanowcza...
Głosy przysunęły się do drzwi, wołano o klucze od nich. Próbowano w zamku kilku z kolei; nareszcie rygle odskoczyły, w progu ukazały się głowy ściśnięte tak gęsto, że Podkomorzy ani mógł pomyślić o ucieczce. Przylgnął cały do ściany.
Przodem szedł ogromny mężczyzna, z czapką na bakier, pistoletem i szablą.
Za nim niesiono światło. Był to Rotmistrz Szóstak. Spojrzał, wchodząc, w głąb’ pokoju, nie zobaczywszy stojącego tuż Kunasewicza, i krzyknął:
— Ale jego tu niéma!
Tymczasem z tyłu idący postrzegli tulącego się Podkomorzego i zawołali:
— Tu! tu! siedzi sobie zając pod miedzą... cha! cha!
Zwrócił się wnet do niego Szóstak.
— Czołem, panie Podkomorzy! — zawołał — my tu asindziejowi cokolwiek spóźnioną oddajemy wizytę, ale o innéj porze nie było można...
Odwrócił się do niosącego światło.
— Proszę zapalić świecę, i zostawić nas samych — dodał — mamy z sobą do pomówienia. U drzwi straż niech stanie, dla bezpieczeństwa. Powóz i konie dla Podkomorzego aby były gotowe, gdyż skończywszy konferencyą, pewnie do domu odjechać zechce...
Gdy się Kunasewicz cokolwiek opierał, dwóch szlachty wzięło go pod ręce, i ku stołowi, do którego Szóstak przodem szedł, podprowadziło. Rad nie rad, padł na krzesło Podkomorzy. Natychmiast szlachta się ku drzwiom cofnęła, śmiejąc się cicho, spoglądając na delinkwenta, i drzwi zatrzaskując za sobą.
Szóstak czapkę zdjął i na stole położył — zwrócił się do Podkomorzego.
— A co? przyszła kréska na Matyska? zajechałeś asindziéj Bożyszki, myśmy je dla Paklewskich tymże sposobem zajęli, z tą różnicą, że waćpan prawa za sobą nie miałeś, a my je mamy.
— Da się to widziéć! — mruknął Podkomorzy — szlachcica więzić i sekwestrować nie można, a o dzisiejszą sprawę rozprawimy się.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/238
Ta strona została uwierzytelniona.