Z tyłu stojąca matka płakała rzewnie, łzy i łkanie starając się tamować.
Jakiś czas milczenie było. Łowczyc odetchnął, jakby mu wielki ciężar spadł z serca. Zdawało się, że przyjazd syna nową jakąś przejął go siłą: poruszał się o swéj mocy, choć z wysiłkiem, usta się uśmiechały, twarz wypogodziła.
— Niech-że on spocznie — odezwał się do żony — nakarmcież go; naciesz się nim; a potém niech przyjdzie do mnie... Wiele, wiele mamy do mówienia...
Proszki te mocy mi dodają... proszę, jeżeli są, o jeden jeszcze. —
Wszystko to niezwykle silnym i pewnym głosem wypowiedział chory; a żona, trochę tém pocieszona, pośpieszyła przynieść lekarstwo.
— Teraz — rzekł chory, wziąwszy je — zmówię ranne modlitwy, Bogu podziękuję, że mi go dał doczekać... Idź Todziu z matką, odpocznij.
Pocałowawszy w rękę ojca, odszedł chłopak zasmucony i przerażony, gdyż po długiém niewidzeniu, jego bardziéj, niż tych, co patrzali na stopniowe wyniszczenie tego silnego niegdyś olbrzyma, uderzyć mogła zmiana i złamanie człowieka, który się niedawno zdawał niepokonanym...
Zaledwie sam-na-sam znaleźli się z matką naprzeciwko, gdy Teodor, łamiąc ręce, zawołał:
— Ale cóż mówi Clement? nie możeż nic poradzić na to?
— Zobaczysz go sam; — odpowiedziała matka — nie mogę mu nic zarzucić: był troskliwym, okazał się dla nas przyjacielem, nie lekarzem; robił, co tylko mógł; ale chorobę powstrzymać nie było w mocy ludzkiéj.
Smutny był ten powrót do domu dziecka ukochanego; oboje z matką siedzieli, w smutku pogrążeni. Teodor o sobie zapomniał i ledwie umiał na zadawane odpowiadać pytania.
Nie śmiał przestraszać matki, a widok ojca raził go jak piorunem, wszelką odejmując nadzieję. Przyszłość po-za tą trumną rościełała się czarna, groźna, niezgłębiona...
Nie szło mu wcale o siebie; czuł się dosyć silnym, aby przeciwnym losom stawić czoło; trwogę miał o matkę, którą ten opiekun pozostawiłby sierotą.
Ubóztwo nie dozwalało na przyszłość roić o niczém inném, jak o twardéj walce, o nieznoszonéj żałobie. Ten, którego miało im zabraknąć, był duszą i ręką domu, był w nim wszystkiém...
Około południa, Łowczyc, u którego żona i syn po kolei kilka razy siadali na straży, to razem, to pojedyńczo, gdy na Todzia przyszło pozostać przy nim samemu — upewniwszy się, że żony nie było, zwrócił się z pośpiechem do syna.
— Chciałem się ciebie doczekać koniecznie — począł zwolna, oszczędzając głosu i oddechu. — Znam twe serce, rachuję na nie, ale przemówić do niego trzeba mi było. Źle jest ze mną! a tak, nie łudzę się — wola Boża! Wyspowiadałem się, sumienie mam spokojne — o matkę twoję mi idzie, o ciebie! Ty, Bogu dzięki, dorosłeś, dasz sobie rady na świecie — ale ona! ona!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.