Przypomniała mu go sama Łowczycowa, szepcąc coś do ucha, i Clement pośpieszył do łóżka chorego z nią razem.
Tego dnia jednak wejście do pokoju nie przebudziło śpiącego. Zbliżyli się doń; doktor ostrożnie ujął rękę spuszczoną, pochylił się nad nim, badał puls. — Łowczyc nie otworzył oczu. Oddech miał ciężki, w piersi słychać było chrypienie. Clement’a twarz nabrała wyrazu posępnego, nim miał czas pomyślić, że się nią zdradzi.
Odstąpił zamyślony od łoża i stał chwilę, nie mówiąc słowa; szukając zapewne środka, którym-by się mógł przeciw chorobie posłużyć.
Beata czekała na radę, gdy Clement, dawszy znak ręką, aby snu nie przerywać, począł nazad ku drzwiom zmierzać.
Twarz miał widocznie pomięszaną.
Gdy wyszli w ganek, Łowczycowa niespokojna zapytała:
— Co każesz robić?
— Na teraz, nic; — rzekł doktor. — Teraz, gdyśmy już wyczerpali wszystkie środki, jakie sztuka nasza wskazywała, zostawić potrzeba resztę naturze dobroczynnéj, działaniu jéj nie przeszkadzając niczém. Chory śpi; zostawmy go w spoczynku; może dlań być zbawienny...
Począł potém rozpytywać, czy nie zanadto był wzruszony Łowczyc przybyciem syna? czy się nie zmęczył nazbyt żywą z nim rozmową?... a skończył, robiąc nadzieję, że polepszyć-by się powinno.
Mówił to jednak tak jakoś, że Łowczycowa, która go oddawna znała, nie śmiejąc więcéj pytać, zamilkła; twarz jéj przybrała wyraz boleśnéj rezygnacyi.
Doktor, który ze wszech miar był człowiekiem wielkiego taktu, zwrócił rozmowę na coś obojętnego; przystał do Todzia, siadł przy nim; a gdy gospodyni wyszła na chwilę, aby kazać kawy dla doktora zgotować, szybko pochylił się do ucha chłopca i rzucił mu w nie:
— Gdy będę wyjeżdżał, proszę cię, wyprowadź mnie za bramę. Potrzebujemy pomówić z sobą na osobności.
Strwożyło to nieco Todzia, ale nie miał czasu spytać o nic więcéj, bo matka już powracała, a doktor zaraz rozpytywać zaczął o Warszawę.
— Jakże się tam ma Król JMć?
— Nie wiem — mówił przybyły — nie wiem nic więcéj nad to, co powszechnie głoszą, że na siłach upada. Najlepszym tego dowodem, iż upodobanych łowów musiał zaprzestać po trosze, zabawiając się więcéj strzelaniem do celu i do psów, niż po lasach.
— A! — rzekł Clement — byle nam nasz minister Brühl zdrów był i pan marszałek koronny, nie poczujemy téj niemocy Najj. Pana. Polowania używać nie mogąc, ma za to codzień operę i na rozrywkach mu nie zbywa.
Rzuciwszy jeszcze kilka pytań o Brühlu, synach jego, osobach w bliższych stosunkach zostających z dworem, nareszcie o ministrze rezydencie francuzkim,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.