panu Durand, o którym mu młodzieniec nic nowego powiedziéć nie umiał; doktor, idący do kawy, skończył, obracając się do niego:
— My tu w Białymstoku na Święty Jan wszystkich tych matadorów się spodziewamy, nie wyjmując francuzkiego rezydenta.
Przy kawie mowa była o wiośnie, o rzeczach obojętnych, i doktor już przy Łowczycowéj ani o Białymstoku, ani o sprawach dworskich nie napomknął więcéj. Zaledwie dopiwszy z pośpiechem, Clement zwrócił się do zegarka i pochwycił za kapelusz...
— Chorego — rzekł do Łowczycowéj — lekarstwami przekarmiać nie chcę. Jeżeliby sam zażądał, po przebudzeniu, wczorajszy proszek mu dać można. Główną jest rzeczą, aby się do zbytku niczém nie poruszał i nie męczył, a natura może działać swobodnie.
Wszystko to wcale nie uspokoiło gospodyni. Doktor się wyrywał, zatrzymywać go nie śmiała, i wyszli tak wszystko troje na ganek, a posłuszny Todzio przeprowadził doktora do karyolki. Tu w żywą jakąś z nim wdawszy się rozmowę, Clement powozikowi iść kazał za sobą, a sam pieszo z nim wysunął się za wrota.
Matka oczekiwała w ganku na powrót syna. Tym czasem, karyolkę swą puściwszy drogą, doktor szedł krokiem wolnym, i za bramą już będąc, gdy go płot wysoki od oczu Łowczycowéj zasłonił, żywo ujął chłopca za rękę...
— Mój panie Teodorze! mężczyzną jesteś — rzekł głosem zmienionym — mówić z tobą muszę otwarcie. Ojciec twój... nie przeżyje dzisiejszéj nocy; ten sen jest już ostatnią walką życia ze śmiercią. Siły się wyczerpały. Bądź przygotowanym do tego, co cię czeka. Matce nie dawaj po sobie poznać trwogi powinieneś jéj dodać odwagi, i siły!
Usłyszawszy ten wyrok straszliwy, wypowiedziany z gorączkową energią, na którą poczciwy Francuz widocznie się wysilał, Todzio obejrzał się naprzód przelękły ku matce, obawiając się, aby ona go nie posłyszała, albo się z tajemnych szeptów nie domyśliła.
— Męztwa! kochany panie Teodorze, męztwa!! — dodał, śpiesząc się ciągle, Clement. — Matka go miéć nie może i nie będzie; twoim obowiązkiem boleść poskromić i zebrać się na nie. Męztwa, mój drogi! poczynasz życie w ciężkich okolicznościach, lecz — nikt nie jest bólu swojego panem!
Milczał jeszcze Teodor, gdy doktor, wahając się nieco, mówił daléj:
— Wiesz, że byłem i jestem wiernym przyjacielem domu waszego; że twéj matki wielbię cnotę; radbym jéj i wam oszczędzić wszelkich, najmniejszych nawet, przykrości. Sama ta śmierć już będzie ciosem wielkim... Mówię jako przyjaciel; wiem, że zapasu nie macie w domu, a śmierć — to gość kosztowny... W pierwszéj chwili trudno wam będzie szukać środków; a na świecie za wszystko, niestety — płacić trzeba! Ja mam, cale mi niepotrzebne, pieniądze; ale — broń cię Boże mówić, że je wziąłeś ode mnie! Powiedz, co chcesz; mów, żeś je z sobą przywiózł z Warszawy...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.