miętniającego czémkolwiek. I wiek, i wychowanie, i charakter Branickiego czyniły, jeśli nie ostygłym, to na pół obojętnym nawet w najważniejszych sprawach; patrzał na nie z wysoka, po pańsku, ze stoicyzmem rycerskim...
Jednakże, co miłości własnéj dotykało, mogło czasami krew zastygłą żywiéj popędzić. — Antagonizm Czartoryskich i Branickiemu Gryfowi, i Hetmanowi wydawał się zuchwalstwem...
W małym gabinecie przy dolnych apartamentach pałacu, zwanych Łazienkami, gdy się najzaufańsi zebrali wieczorem, odgrażano się na familią; — w salonie starano się ją ignorować i zapomniéć o niéj.
Przy zbliżającym się Świętym Janie, który zawsze mnóztwo gości sprowadzał do Białegostoku, Hetman miał co przypominać i o czém myśléć, potrzebując wystąpić monarchicznie... Trud się gotował nie mały dla nie bardzo radego pracy pana.
Goście przywozili z sobą życzenia, submissye, adoracye, grzeczności i słodycze; lecz większa ich część wiozła téż sprawy, prośby, plany, projekta, żądania protekcyi, interwencyi i t. p. Hetman przeczuwał, jakie nań brzemię spaść miało...
Może téż, aby się groźbie jego opędzić, rad szukał rozrywki w rozmowie o najpłochszych rzeczach, — najczęściéj o pięknych paniach, a nawet subretkach.
Gdy się o tém rozgadał w męzkiém towarzystwie, umiał nawet być wesołym; przy obiedzie bywał ożywionym, a sam-na-sam z sobą zostawszy, lub z domownikami, chodził posępny i milczący.
Od lat już kilku ten humor Hetmański trwożył tych, co bliżéj go znali. Ci, co go widywali na pokojach tylko, w towarzystwie liczném i ceremonialném, widzieli w nim człowieka wyższego świata, pogodne czoło stawiącego wszystkiemu, cokolwiek go spotkać mogło.
Smutek i znużenie nadzwyczajne, rozpaczliwe prawie, ogarniały dopiéro, gdy nikt go nie widział, oprócz tych, których się wcale wystrzegać nie potrzebował.
Miał tyle mocy nad sobą i nałogu grania pewnéj roli, iż razem z suknią paradną wdziewał swój humor reprezentacyjny do wielkich apartamentów...
Z rana zwykle wstawał ze snu z tą troską, którą potém dystrakcye różne, jak słońce obłoki, rozpędzały. Rozchmurzał się powoli i jakby z musu...
Kamerdyner Francuz, bardzo pospolite nazwisko Lafleur’a noszący, wchodził zwykle najpierwszy po przebudzeniu się Hetmana; wkrótce po nim obowiązkiem było doktora Clement’a o zdrowiu się pańskiém dowiedziéć.
I tego dnia téż pił jeszcze w łóżku swą czekoladę Hetman, gdy Francuz z uśmieszkiem nałogowym wszedł do sypialni...
Branicki lubił go bardzo. Miał wielu powierników, lecz żadnemu z nich nie ufał tyle, co Doktorowi. Kilkanaście lat Clement już na dworze zostawał, a nigdy niczém położonego w sobie zaufania nie zdradził.
Na widok wchodzącego, kamerdyner natychmiast na palcach się oddalił.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.