Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/44

Ta strona została uwierzytelniona.

cznikowi się skierował, ani spojrzawszy już na stojącego u drzwi, który, nieco ochłonąwszy, zwolna wyszedł z celi.
Nieopodal czekał nań ojciec Celestyn, a dość mu było spojrzéć na Branickiego, by się domyślić, że z rozmowy przykre wyniósł wrażenie. Nie czego innego się téż Przeor spodziewał, i chcąc zapewne zatrzéć je, odezwał się z ubolewaniem:
— Co to za szkoda, że tak świętobliwy człowiek tak dziwnie ma pomięszaną głowę! Gwałtowny jest, a często posuwał się na ambonie do takich wyrażeń, niemal kacerstwem trącących, żeśmy mu przystępu do niéj wzbronić musieli. W niepomiarkowanym raz zapale odezwał się do słuchaczów swych, że gdy między kościołem mają do wyboru a spełnieniem obowiązku, lepiéj, aby na mszę nie przyszli, a głodnego nakarmili!! Drugą razą herezyą taką głosił pod pozorem słowa Chrystusowego, iż ulękliśmy się kary Bożéj na cały konwent nasz, gdybyśmy to dłużéj cierpieli...
Gdy wasza Excellencya zażądał widzenia się z ojcem Elizeuszem, przewidywałem — dodał Przeor — iż się narazicie na nieprzyjemne jakie admonicye!! Lecz nie trzeba tego brać do serca, co skwaśniały paple starowina! —
— Człowiek świętobliwy jest — przerwał Hetman krótko.
— A przy swéj świętobliwości tém niebezpieczniejszy — dodał ojciec Celestyn. — Najlepiéjby było, aby go przeniesiono tam, gdzie, dla języka obcego, jak najmniéj czynnym być może, i o to u Generała zakonu domagać się muszę.
Branicki nie odpowiedział, i z posępną twarzą zachował głębokie milczenie, wychodząc z klasztoru, przeprowadzony aż za mur zewnętrzny przez pokornego Przeora. Właśnie miał wynijść na plac, gdy główną bramą zaczęli parami wysuwać się nań Dominikanie, poprzedzani krzyżem czarnym i żałobną chorągwią.
Przeor nie powiedział o tém, o czém mu dopiéro przed chwilą doniesiono, że ubogi pogrzeb Łowczyca z Borku zbliżał się ku cmentarzowi. Jeden proboszcz w czarnéj kapie prowadził go... Zdala widać było kilka chorągwi, gromadkę ludu, wóz chłopski z prostą trumną całunem okrytą, parą wołów czarnych zaprzężony, a za nim zakwefioną kobietę, którą mężczyzna słusznego wzrostu pod rękę prowadził. Dwóch czy trzech przyjaciół szło za nimi powoli...
Na widok pogrzebu, ku któremu szybkim krokiem podążali Dominikanie, aby się do niego przyłączyć, zbladł Hetman, i nie chcąc się ukazać na placu, by poznanym nie był, pozostał w furcie, któréj gruby mur go osłaniał.
Przeor, który już, pożegnawszy go, miał odchodzić, gdy zobaczył, że się zatrzymał, stanął o parę kroków i czekał.
Tymczasem pogrzeb zwolna przez plac przeciągał ku mogiłkom; odezwały się dzwony; w małéj mieścinie powychodzili ludzie na progi, powybiegali, aby się z orszakiem żałobnym połączyć. Branicki nie ruszał się z miejsca swojego, okiem ciekawém i smutném idąc za pogrzebem, dopóki parkan cmentarny go nie zakrył. Ani na chwilę nie spuścił wejrzenia z tego smutnego widoku, który