Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/47

Ta strona została uwierzytelniona.

Wróciwszy z Choroszczy z synem, usiadła z nim w ganku, na którym niegdyś wieczorami z mężem siadywać była zwykła, myśląc i mówiąc z nim o Teodorze; trzymała rękę dziecka w chłodnych dłoniach, i wpatrzona w mroki nadchodzącéj nocy — milczała...
Na niebie ukazały się gwiazdy, ciemność ich otoczyła; Łowczycowa nie miała siły wstać i wnijść do pustego domu. Kilka razy syn szepnął, że chłód i rosa mogły jéj zaszkodzić; potrząsnęła głową, nie odpowiadając.
Zdawało się, że milczeniem tém długiém chciała dać dojrzéć myśli, z którą się synowi zwierzyć miała.
Czeladź niespokojna oczekiwała, nie idąc na spoczynek, aż się państwo wreszcie nań udadzą.
Stara sługa wyjrzała kilka razy ku pani, przypominając jéj spóźnioną godzinę i musiała odejść, nie doczekawszy się słowa.
Świeca, dopalająca się w bawialni, któréj blask przez okno smugą światła słabego padał na kwiaty pod oknem, bezbarwne teraz i jakby zeschłe, przypominała téż próżno, że czas się schronić było do domu. Łowczycowéj może tu, na otwartém powietrzu, lżéj oddychać było.
Około północy westchnęła mocniéj, poruszyła się, schwyciła rękę syna, którą, zadumawszy się, puściła niedawno z dłoni ostygłych, i odezwała się do Teodora:
— Ten, co nas jeden na świecie całym kochał oboje, poszedł dla miłości téj do grobu!! A! tak, zabił się pracą dla nas człowiek wielkiego serca, wielkiéj duszy, najszlachetniejszy, najzacniejszy z ludzi. Ja jedna wiedziałam, ile w nim było poświęcenia i cichego heroizmu! Nawet ty nie możesz go tak, jak ja, ocenić!
— A! matuniu kochana! jam go nie mniéj od ciebie cenił i kochał! — zawołał Todzio.
— Ale tak, jak ja, znać go nie mogłeś — przerwała matka — męczennika tego i świętego człowieka.
— Na mnie koléj — dodała — wziąć po nim spuściznę, daleko do dźwigania lżejszą...
— Przepraszam cię, matko — rzekł, w rękę ją całując — koléj nie na ciebie, ale na mnie. Oboje dźwigaliście brzemię, gdy ja go nie czułem, anim pojąć mógł nawet, że ono cięży nad wami.
— Słuchaj mnie, nie przerywaj — poczęła matka nakazująco. — Na brzemionach nie zbędzie nikomu, lecz się sprawiedliwie obdzielić potrzeba niemi. Miéć i ty będziesz swoje... Jestem matką, opiekunką, i do mnie należy myśléć o twoich losach...
Mówiłeś mi o księdzu Konarskim, o księciu Kanclerzu; nie trzeba odrzucać offerty; należy co rychléj do Warszawy powracać, korzystać z niéj, pracować i starać się, starać podnieść, dźwignąć, wdrapać jak najwyżéj!!
— Ja nie mam ambicyi — odezwał się Teodor.