— Powinieneś ją miéć, jeżeli nie dla siebie, to dla mnie — poczęła żywo Łowczycowa. — Odepchnęła mnie rodzina, ojciec się mnie zaparł (tu łkanie mowę jéj przerwało); chcę, byś o swéj sile wyszedł wysoko, tak wysoko, abyś i mnie podniósł z sobą...
Ja ci wymodlę u Boga powodzenie; ty masz zdolności, miéj tylko wolę, jaką-bym ja ciebie natchnąć chciała. Nie dla siebie pracować będziesz, dla mnie, — mnie wyprowadzisz z tych ciemności odrzucenia.
Wstała, mówiąc z zapałem coraz rosnącym.
— To było wolą nieboszczyka — dodała — jest moją, a musi być i twojém przeznaczeniem...
Zwróciła się do milczącego Teodora.
— A, kochana moja matuniu! — odezwał się, łamiąc ręce chłopak — prawda, że ciężkie, choć inne, niż jam sobie obrał, brzemię rzucasz na ramiona moje. Ale ja wiedziałem, czemu podołać mogę, a temu, co ty mi wskazujesz... temu — jam nie mocen starczyć...
Gdzież siły, gdzie oręż? — wobec ludzi, co rosną i olbrzymieją, ja się czuję maluczkim i słabym.
Na to, czego ty wymagasz, potrzeba nietylko talentów, ale mocy duszy i woli żelaznéj, któréj ja mało mam w sobie.
— Miłość dla mnie dać ci ją powinna — zawołała matka.
Teodor spuścił głowę, prawie przelękły.
— To nad siły moje, matuniu, — odezwał się. — Przez ciąg tych lat, które spędziłem w Warszawie, choć zamknięty w murach Konwiktu, do którego mnie, dzięki nie wiem jakiéj łasce, przyjęto...
— Łasce? — przerwała matka — to nie była łaska żadna; widziano zdolności i umiano je ocenić!
— W czasie pobytu mojego — mówił daléj Teodor — choć zdala od tego świata, który służy za teatr ambitnym, mogłem się nasłuchać o nim, a czasem rożek zasłony, co go okrywa, znaléźć otwartym; wiem nieco o nim, wiem jakiemi sposoby i wysiłkami dostaje się do władzy i znaczenia... Temi drogami, które prowadzą do góry, ty sama nie pozwoliłabyś iść dziecku twojemu. Drogo się wielkość okupuje...
— Mylisz się — odparła Łowczycowa — droga do góry nie jedna jest, ale dwie tam prowadzą. Ta, którą widziałeś i która ci słusznie obrzydła, wiedzie na wyżyny tych, co z nich runąć mają... Strąci ich prędzéj, późniéj, pogarda ludzi... Drugą drogą pracy i zdolności dobija się wszystkiego.
— U nas? teraz? — odparł Teodor.
Matka, usłyszawszy pytania, wzdrygnęła się.
— Dziecko moje — zawołała — na co-żeś ty patrzał? Gdzie widziałeś to zło?
— Zamykając oczy, musiałbym był go dojrzéć — odezwał się Teodor. —
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.