się nie wolno było, a matka życzyła sobie, aby, nie troszcząc się o nią, powracał do Warszawy i wszedł bodaj w usługi Familii.
— Co do matki twéj — odezwał się Clement — mógłbyś być o nią spokojnym, bo-byśmy, to jest ja-bym czuwał nad nią; — ale służba u Czartoryskich nie podoba mi się. — Wolałbym widziéć cię u Hetmana...
— Matka na to nie pozwala! — odezwał się Teodor.
— Trzeba temporyzować — szepnął doktor — może się da przekonać.
— O tém wątpię bardzo — zakończył syn. — Przewidywała ona to, co się stać nie może, iż Hetman sam-by chciał mnie pociągnąć ku sobie, i zapowiedziała, żeśmy z jego ręki dobroczynność wszelką odrzucić powinni.
Clement popatrzył, ruszył ramionami i zamilkł.
— Przyznam ci się — odezwał się, odprowadziwszy go w głąb’ ogrodu — że ja, po swojemu te rzeczy biorąc, miałem dla ciebie pewne projekta. W tém przekonaniu, że matka się da późniéj zmiękczyć i nawrócić z niesłusznych przeciwko Hetmanowi uprzedzeń, myślałem bez jéj wiadomości wprowadzić cię do Białegostoku i sam panu naszemu przedstawić. Zbliża się dzień uroczysty Świętego Jana; gości miéć będziemy mnóztwo, w tłumie tym łatwo się przesunąć niepostrzeżonym. Życzyłem sobie, abyś się tam wmieszał, dał poznać, a jestem pewny, że Hetman syna dawnego sługi swego, którego, wiem, że żałuje, przyjąłby dobrze.... Kto wié, do czego-by to w szczęśliwą godzinę doprowadzić mogło??
Teodor, któremu się ta myśl dosyć uśmiechała, nie śmiał nic odpowiedziéć, w przekonaniu, iż się ona spełnić nie może. Wola matki była wyraźną.
Doktor nie nalegał; przeszedł się parę razy po ogródku, zamyślony, spojrzał na zegarek i razem z Teodorem powrócił do Łowczycowéj. Usiadł przy jéj łóżku, i rozbudzoną zaczął obojętną zabawiać rozmową.
Beata uskarżała się na to mocno, iż ją siły, w chwili, gdy ich najwięcéj potrzebowała, opuściły.
— Powrócą one rychło — rzekł Clement — a ja-bym znalazł środek przyśpieszenia powrotu do zwykłego stanu zdrowia... ale... ale na to potrzeba...
— Czegóż potrzeba? — spytał syn.
— Abyś waćpan sam do mnie jutro przyjechał po lekarstwo, które ja sporządzę i sam je ostrożnie, niezmącone, przywiózł matce.
— Ale jam gotów, choć natychmiast! — zawołał Teodor.
— Jakto? on? ma jechać do Białegostoku? — przerwała Łowczycowa.
— A cóż to? Białystok i mój dworek w miasteczku zapowietrzony, czy co? — odparł Clement. — Cóż się synowi pani stać może, gdy do mego dworku zajedzie?
Chmurno z pod brwi zmarszczonych spojrzała Beata na doktora.
— Byłoby, zaprawdę, śmiesznością — dodał Clement — żeby nawet do miasteczka za interesem nie mógł pojechać, dla tego, iż pani z hetmańskim dworem nie chcesz miéć stosunków?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.