pliwości. — Napijesz się kawy, czy wina? Na sucho cię nie puszczę; toć wasz polski zwyczaj...
— Ale matka! matka! — przerwał Teodor — dałem słowo...
— Bez lekarstwa nie powrócisz przecie — rzekł Clement prawie gniewnie — a ja lekarstwa w domu u siebie nie mam, muszę posłać po nie... Lekarstwo to niczém inném nie jest, tylko starém winem węgierskiém, które Łowczycowa pić będzie po kieliszku co dnia. Nie trzeba go zbełtać w drodze.
Nim je z hetmańskiéj piwnicy dla mnie przyniosą, masz czas wytchnąć ty i koń...
Mówiąc to, wyszedł doktor i, służącemu szepnąwszy coś do ucha, odprawił go, a sam z weselszą twarzą do gościa powrócił.
W szafce znalazła się butelka rozpoczęta i Clement nalał kieliszki, z których jeden prawie gwałtem wetknął Teodorowi.
— Pij, bo i ty potrzebujesz rekonfortacyi po tych wszystkich utrapieniach, jakie miałeś do zniesienia...
Zapytał potém o stan matki, zagadał coś o sobie, i, starając się rozerwać ponurego dosyć chłopaka, uciekł się nawet do anegdotek miejscowych, aby go zabawić niemi.
Teodor słuchał, nie słysząc połowy, a ciągle się oglądając na okna i ku drzwiom, czy posłaniec nie powraca; gdy, prawie po pół godzinném oczekiwaniu, zaszeleściło coś w sieni, drzwi się otworzyły szeroko, i Todzio ujrzał w progu stojącego, słusznego wzrostu, pięknéj postawy, niemłodego już mężczyznę, w którym, z twarzy i po stroju, łatwo się mógł Hetmana domyślić.
Zbladł niezmiernie, nie wiedząc co począć z sobą, gdy Clement poskoczył żwawo, kłaniając się pokornie i udając niezmiernie zdziwionego temi odwiedzinami.
— Trzy razy posyłałem po ciebie — począł Hetman głosem łagodnym — w końcu, gdy góra nie przyszła do Mahometa, musiał Mahomet do góry...
To mówiąc, wpatrzył się Branicki w zmieszanego młodzieńca i zapytał głośno doktora, — ktoby był?
— Jest to syn zmarłego Łowczyca Paklewskiego — odezwał się Clement — którego mam honor przedstawić waszéj Excellencyi.
Zarumieniony Teodor skłonił się, chcąc ustąpić na stronę.
— Ojca waćpana szacowałem bardzo — rzekł Hetman — człowiek był prawy, zacny, wielkiego serca; i gdy służbę moję opuścił przez kaprys jakiś, zawsze-m go żałował, bo nikt nie zastąpi takiego druha, a nie sługę...
Hetman z progu wszedł zwolna do pokoju, usiadł na kanapie, spojrzał na kieliszki, potém oczyma zwrócił się ciekawemi ku Teodorowi, który starał się napróżno wzroku tego uniknąć, i począł pytać:
— Gdzieżeś waćpan teraz bywał, bo podobno przy rodzicach nie siedziałeś?
Rad nie rad, Teodor zmuszony był odpowiadać; doktor go nieznacznie naprzód popychał.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/56
Ta strona została uwierzytelniona.