Gdy Francuz nierychło potém do porzuconego w pokoju Teodora powrócił, znalazł go jeszcze pod wrażeniem tego spotkania, które zdawało się więcéj go trwożyć, niż cieszyć.
Przeciwnie doktor przybiegł wesoły.
— Osobliwy i szczęśliwy nader traf — począł wchodząc — oto przypadek waćpanu lepiéj usłużył, niż drugiemu największe staranie.
Hetman mi mówił, żeś mu się waćpan podobał z postawy, i ze skromności...
— Zaklinam cię, doktorze, — przerwał Teodor — o tym wypadku, szczęśliwym, czy niepomyślnym, nie mów przed matką moją... Rozchorowałaby się...
Clement ramionami ruszył.
— Każdy inny-by z tego korzystał! — dodał półgłosem.
— Ja nie jestem panem méj woli!
Francuz się przeszedł po pokoju, włożywszy ręce pod poły fraka, trochę kwaśny.
— Matka niespokojnie czeka na mnie — szepnął po cichu Teodor.
— A zatém, Bóg z tobą! — odparł cierpko Francuz — i poszedł na przeciwną dworku stronę, wracając wprędce z butelką omszoną w ręku, którą, bacznie bardzo w kawał papieru owinąwszy, oddał czekającemu, polecając, aby ją za kontusz włożył na piersi i jak najmnéj starał się skłócić.
Zaledwie ją odebrawszy, Teodor pośpieszył do konia i wyrwał się z Białegostoku z uczuciem popełnionego występku jakiegoś; chociaż temu, co się stało, zapobiedz nie było w jego mocy.
W drodze dopiéro ochłonął nieco; Hetman, którego wejrzenie i mowa pełne były słodyczy i uprzejmości, uczynił na nim wcale różne wrażenie od tego, do jakiego był przez matkę przygotowany. Fałszu i przybranéj roli, o któréj mówiła, nie czuł w nim; ujęty był za serce dobrém słowem dla ojca, pańską wspaniałomyślnością, na urazy niepamiętną. Robiło mu się żal i smutno, myśląc, że nie będzie mógł korzystać z usposobienia, jakie mu okazał Branicki.
W tych marzeniach, a pilnując wina, które wiózł na piersiach, jechał Teodor ku domowi, zawczasu układając już, jak się będzie tłómaczył przed matką; gdy na gościńcu, ku Choroszczy wiodącym, postrzegł zdaleka ogromną landarę, sześcią końmi zaprzężoną, któréj się coś stać musiało, gdyż leżała na bok pochylona, ludzie się około niéj kręcili, a dwie panie widać było w rogówkach i sukniach jasnych, z fryzurami na głowie, stojące nad rowem, schylone, i trzecią złożoną na trawie, jakby omdlałą.
Nie mógł Teodor w żaden sposób pominąć powozu tego i jéjmości, tak, aby nie był postrzeżonym. Chciał z razu objechać polem tę przeszkodę, lecz mu się zdawało, że takie omijanie osób, mogących potrzebować pomocy, było nieprzyzwoitém. Trochę téż może ciekawości młodzieńczéj ku tym rogówkom i fryzurom go ciągnęło.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.