Począł się zbliżać zwolna, konia swojego powstrzymując, aby miał czas przypatrzyć się osobom, które na gościńcu wypadek ten zmusił czekać na ludzkie miłosierdzie.
Powóz i konie były dosyć wspaniałe i pańskie, a przynajmniéj takiemi się wydawać chciały.
Landara miała oś złamaną i leżała połową jedną na ziemi. Woźnica i przodowy foryś stali przy koniach, sługa jeden dobywał coś z głębi wywróconego powozu; piskliwe głosy kobiece dawały się słyszéć zdaleka. Parę jakichś pudełek na trawie widać było otwartych.
Złożonéj na ziemi pani, którą się zdawano trzeźwić, nie mógł dobrze dojrzeć Paklewski, gdyż mu ją dwie koło niéj się krzątające zasłaniały. Te obie były nie stare, a jedna z nich, przedziwnéj piękności panienka, szczególniéj na siebie oczy zwracała. Pieszczony to był kwiatek, w stroju, jaki go okrywał, wyglądający tak jakoś pięknie, jakby się z nim urodził. Maleńkiéj téj figureczce, zręcznéj, drobnych kształtów, z główką puklami jasnemi otoczoną, we fryzurze, w koronkach, w sukni mienionéj przedziwnie jedwabiami, szytéj w bukiety wesołych barw, w trzewiczkach na korkach, które nóżkę malusią jeszcze mniejszą czyniły niż była — tak jakoś cudnie było, iż się od niéj oczu oderwać nie chciało. Mimo katastrofy i nieszczęśliwego położenia wśród pola na gościńcu, mimo trzeźwienia omdlałéj, owo fertyczne, młodziuchne dziewczę podlatywało, skakało, kręciło się jak ptaszę, biło w rączki, zdawało się zabawiać i być z nieszczęścia tego niezmiernie szczęśliwém.
Buziaczek panienki był okrągluchny, różowy, pucołowaty, jak u aniołków, których naówczas po stropach malowano; w nim śmiały się bławatków koloru oczy, a gdy usteczka różowe otwarła, obok nich występowały dwa dołki, jakby do całowania. A białe to było i delikatne, jakby słońca i powietrza nie widywało.
Obok tego cacka, słuszniejsza, pełnych kształtów, także bardzo przystojna, trzydziestokilkoletnia jéjmość, niezmiernie strojna, z muszkami na twarzy podługowatéj, z włosami, brwiami i oczyma czarnemi, w sukni z falbanami, węzłami, kokardami, sznurami, mocno wygorsowana, bo jéj z tém ładnie było, biła w ręce, schylając się nad leżącą na ziemi i usiłowała ją uspokoić, a przywieść do przytomności.
Ta, która spoczywała na murawie, pod głową miała poduszkę z powozu wyjętą, fryzurę rozrzuconą, twarz zbladłą, oczy przymknięte. Strach, co ją opanował przy wywróceniu, chociaż już rozproszony, powracał przypomnieniem niekiedy, i cienki, piskliwy krzyk wylatywał z jéj ust zasznurowanych, a naówczas i ręce żółte, chude a nieładne, konwulsyjnie się poruszały. Przy każdym takim akcessie, starsza jéjmość, stojąca nad nią, usiłowała perswazyami skłonić ją do spokoju.
— Chère Starościnko! — wołała — ale bo nie godzi tak się męczyć, gdy już wszystko przeszło. Możesz dostać serdecznego śmiechu!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/59
Ta strona została uwierzytelniona.