nazwisko powiedział, dwie jéjmoście, jak przestraszone, coś z sobą szeptać zaczęły... Znały więc ją, lub słyszały o niéj.
Rodzina Kieżgajłłtów, jak wiadomo, jedna ze starych i najmożniejszych w Litwie, powszechnie była uważana za wygasłą. Wojewodzic, ojciec Łowczycowéj, nazwisko to przybrał, dowodząc, że mu się ono słusznie należało po wygasłéj linii starszéj, choć wprzódy inne nosił. Spór był o to nawet z ostatnimi spadkobiercami Kieżgajłłtów, ale pan Wojewodzie przy swojém się utrzymał. Wprawdzie dzisiejsza zamożność jego, dawnéj nie odpowiadała, lecz dumą nadrabiał, znany z dziwactw i gwałtownych passyi stary Kieżgajłło, i obawiano się z nim sporu, bo ani szabli, ani rusznicy, ani życia własnego, niczego, oprócz pieniędzy, nie skąpił, gdy szło o to, by na swojém postawić.
Mrok już był, gdy nareszcie Teodor się zbliżył do dworku i zdziwił wielce, w ganku matkę siedzącą postrzegłszy, nie samą.
Białą suknię jakąś z dala dojrzał i nierychło rozpoznał siedzącego za stołem starego, z bladą i wyżółkłą twarzą mnicha Dominikana. Nie było w tém nic dziwnego, gdyż księża z Choroszczy i z Bielska niekiedy tu zajeżdżali, a Łowczyc między nimi wielu miał znajomych i przyjaznych; tego jednak Teodor nigdy dawniéj tu nie widywał.
Matka aż na podwórko wyszła naprzeciw syna, niespokojnie dopytując, co się z nim stało, a Teodor na prędce złożył spóźnienie na wypadek, który mu drogę zahamował i na gadulstwo owéj Starościnéj.
Gdy tak na prędce syn z matką rozmawiali po cichu, mnich siedzący w ganku miał czas się przypatrzyć przybyłemu. Łowczycowa, jakby przypomniawszy go sobie — wzięła Todzia za rękę i poprowadziła przed starca; szepcząc mu na ucho: Ojciec Elizeusz jest dziada twojego bratem rodzonym — człowiek święty...
Z wielką pokorą przystąpił do mnicha Teodor, schylając się i rękę jego całując. Wzruszony wielce zakonnik przypatrywał mu się milczący — ujął go, pobłogosławił i w głowę ucałował...
— Ot! ot — począł głosem wielkim, ot, jakim Bóg na świat wydaje człowieka w stanie niewinności, jak kwiat wiosenny pięknym, jak cherubimy jasnym; a co życie z niego robi... Do grobu łachman schodzi i śmiecie!
Łowczycowa, nawykła może do dziwactw Ojca Elizeusza, nie zdziwiła się temu wykrzyknikowi, jaki się wyrwał z ust jego; Teodor, prawie nie zrozumiawszy do kogo się to stosowało, stał zdumiony wielce. Starzec patrzał nań jak w tęczę.
— Matka ci pewnie powiedziała — dodał Elizeusz — żem ja wam blizki krwią. Tak, wedle świata; ale dziś ja wszystkim ludziom równie jestem krewny i równie obcy... Co było we mnie ziemskiego, starł habit ten; pokutnik jestem, bogomodlca — pies pański! — (Domini-canis).
Rozśmiał się staruszek.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/65
Ta strona została uwierzytelniona.