Mówiąc tak, starzec nie patrzał już ani na Teodora, który mu się z uwagą przysłuchywał, ani na Łowczycową, ze łzami w oczach chwytającą jego słowa, — w niebo jasne na zachodzie wlepione miał źrenice..
Nagle, jakby sobie przypomniał coś, chwycił się z ławy i zaczął szukać kija, który przy niéj postawił.
— Mój miły Boże! a toć słońce zaszło, a Przeor, mnie puszczając tu, mocno zalecił, bym zawczasu wracał — kawał drogi!!
— Pieszo ojca nie puścimy; — odezwała się Łowczycowa — Todziu! skocz, aby do kałamażki zaprzęgli...
— Pieszo-bo lepiéjby mi przystało — odezwał się ojciec Elizeusz — choć, na prawdę, nogi mam słabe.
Teodor był już w stajni. Beata przyszła w rękę pocałować starego.
— Dzięki ci, ojcze, za słowo dobre! padnie ono na młodą duszę, jak ziarno zdrowe. — A taką, taką mam troskę o to dziecko moje!
Załamała ręce.
— I troskać się trzeba — odparł kapłan — i zbyt się troszczyć nie godzi. — Jest-ci Bóg! Wyjątków on dla nikogo nie czyni, ale sprawiedliwy wszystkim... Co dla niego zgotował, przyjąć potrzeba... Chłopakowi czysta dusza z oczu patrzy... Niech idzie w świat...
Potrząsnął głową.
— Tylko nie na Hetmańskie dwornie, w tę kałużę syropu, słodką jak ulep, w którym muchy toną i grzęzną. Ślij go, gdzie chcesz, nie tu — nie tu.
— Ja tu nie mogę!! — spuszczając, oczy głosem złamanym odezwała się Beata. — Dobre dziecko waha się mnie opuścić samę, chce przy mnie pozostać, a ja trwożę się, aby mi go nie pochwycono... Ty ojcze, który znasz serce moje, wiesz życie — wszystko, powiedz mu, nakłoń go, niech z tąd jedzie — niech jedzie!!
Teodor powracał od stajni, gdy tych słów domawiała; ojciec Elizeusz stał zadumany.
— Bądź posłusznym matce — odezwał się, zwracając do Teodora; — serce macierzyńskie, nawet gdy nie widzi, czuje i przeczuwa, co dziecięciu potrzebne i zbawienne! Nie zobaczę cię pewnie, bo powrócisz do Warszawy, niechże cię pobłogosławię...
Todzio nie śmiał się sprzeciwić i pochylił głowę, nad którą zakonnik krzyżyk zakreślił.
Kałamażka, na którą kilimek zarzuciła sługa, stała gotowa; staruszka podsadził Todzio, i biały habit a czarny płaszcz znikły wkrótce w cieniach wieczornych...
Obszerniéj teraz musiał się tłómaczyć syn z opóźnienia i opisać matce osoby, które spotkał na drodze. Usłyszawszy nazwiska ich, Łowczycowa się zarumieniła, ale nie dała poznać po sobie, że jéj znane były. — O Hetmana, o Białystok, ani pytać nie śmiała, unikając o nich wspomnienia...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.