tadory... Nazwiska téż słyszał, na których dźwięki szlachcicowi głowa się była nawykła pochylać...
W salach pałacowych, na ten przeddzień solennizacyi, już wszystkie wspaniałości dworu Hetmańskiego się na jaw dobyły. — Barwy poprzywdziewała służba, tysiącami jarzących świateł połyskiwały sale, muzyki grały, stoły się uginały od sreber, od szkła i porcelany, roznoszono czego dusza zapragnęła.
Porucznik sięgnął po kieliszek wina, stojącego na uboczu, powąchał, poniósł do ust i z weneracyą je wypił.
Miarkował, co to takiego beczka na Węgrzech kosztować mogła, i ile to go one tłumy wysączyć miały! I to dla niego potęgę Hetmana przedstawiało widomie...
Wino było po wszystkich stołach, używał kto chciał, a dworzanie pańscy animowali do wychylania.
Do wieczerzy przygotowania, na które Porucznik okiem rzucił, w podziw go wprawiły. Tu kunszt kuchmistrzowski występował w całéj swéj zdumiewającéj potędze. Na półmiskach ryby jaśniały wszystkiemi barwami tęczy, niektóre z nich zdawały się pływać, inne do skoków przysposabiać. Bażanty z piórami, pieczenie okryte, jakby kryształem, różnobarwną galaretą, dziki z cytrynami i chrzanem w pyskach, stworzenia nieznane Porucznikowi, piramidy z ciast i cukrów, owoce już dojrzałe, z drzewami na stołach... Paklewski patrzał, i potęga Hetmana do łez go rozczulała.
— I to, mości dobrodzieju, baba jedna z tym magnatem się zadziera, a lekceważy go! Oszalała...
Nigdy Branicki nie wydał mu się większym, silniejszym, jak dnia tego. W głębokiéj zadumie nad potęgą jego, krążył tak, przypatrując się stołom, kiedy niekiedy na drodze spotkany wychylając kieliszek, gdy spostrzegł naprzeciw sobie śpieszącego, we fraczku jasnym, z koronkowemi mankietami, z rożenkiem u boku, w nowéj peruczce z lokami pięknemi, pucołowatego, uśmiechniętego Doktora Clement.
— A cóż? byłeś asindziéj.
Doktor wiedział o tém, że się Porucznik wybierał do Borku; zobaczywszy go z powrotem, pochwycił żwawo za rękę, i odwodząc na stronę, począł śpiesznie pytać.
— A jakże...
— I cóż?
Paklewski ramionami poruszył; chciał odpowiedziéć w sposób wyszukany i mądry, — konceptu mu zabrakło. Nachylił się do ucha Francuzowi.
— Kto kobiecie da rady, gdy się uprze? — szepnął. — Schrypłem, zmęczyłem się, i wróciłem z niczém!! Syna zgubi, ale na to niéma sposobu!! Wyprawia go do Warszawy...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/77
Ta strona została uwierzytelniona.