— Nic mu już po nich! — dodał głos drugi.
Paklewski chciał dojrzéć twarzy osób, które tak irreverenter się odzywać śmiały, lecz nim się odwrócił i wzrok zatopił w cienie a mroki zakątka, znikło wszystko i rozmowa się przerwała. Usłyszał tylko wołanie:
— Vivat Pan Krakowski!
Czas téż było do teatru, co poznał łatwo Porucznik po tém, iż ciżba płynąć ku niemu na wschody poczęła. Zatém w potok ten ludzki wpadłszy, niepotrzebując kierować się już, na losy zdawszy się, Paklewski popłynął z innymi... Tak gęstą szli kolumną, że na wschodach upaść nie mógł, choć się co chwila potykał. W teatrze ściśnięty, łokcie tylko jak baszty obronne wystawiwszy przeciw nieprzyjaciela, Porucznik mógł się napatrzyć osobliwości dnia tego, jakich nie przypominał sobie, by w życiu był świadkiem.
Z komedyi, granéj w języku francuzkim, tyle tylko zrozumiał, że nadzwyczaj przebiegle w niéj piękna kobiecina starego męża oszukiwała. Śmiano się do rozpuku, gdyż mąż, w dodatku do innych nieprzyjemności, kijami kilkakroć został obity, i w końcu, ze wszystkiego okazał się jak najszczęśliwszym.
Nie tyle jednak komedya ubawiła Porucznika, co balet, przez tancerki tak poubierane tańczony, iż Paklewski oczom swym nie wierzył, a parękroć je przecierał, nim się przekonał, iż rzeczywiście nogami to dokazywały, czego-by on rękoma nie potrafił. Aplaudował ogromnie ze wszystkimi, nie mogąc wyjść ze zdumienia, iż te dziwy oglądać mu dozwolono.
Teatr przeciągnął się do wieczerzy, ale do téj zasiadłszy, Porucznik nie znalazł już Pułkownikowéj, a natomiast dostał w sąsiedztwie Podkomorzego Bielskiego, który mu wszystkie exorbitancye wojska i szkody poniesione przez kwaterunki, stacye i t. p. wyliczał, co nie było wcale przyjemném.
O mało nawet się nie popstrykali, gdy wojsku koronnemu grubo przymawiać zaczął; ale ich zaraz pogodzono i zapito sprawę.
Mało co przekąsiwszy, Paklewski, gdy się do tańców zabierano, nie czując już dyspozycyi do nich, postanowił rejterować się do dworku i łóżka przed rotmistrzem bronić. Tak téż uczynił, i próżném je zastawszy, zabarykadował się w izbie na spoczynek.
Jak długo spał, nie miał pojęcia, gdy gwałtowne dobijanie się do drzwi go rozbudziło. Dzień był nie tylko biały, ale złocisty już, i jak się okazało godzina dwunasta. Towarzysze i znajomi, aprehensyą mając, że się Paklewskiemu coś złego stać mogło po wczorajszych libacyach — zmusili go do wstania.
Ledwie miał czas umyć się przy studni i orzeźwić wodą, którą mu pocztowy zlał z wiadra, mundur wdziać i przeżegnać, gdy już w pałacu do stołu wołano.
Sądził, iż tego dnia łatwiéj mu będzie znaléźć miejsce przy stole takie, aby Pułkownikową miéć blizko, i od niéj się czegoś dowiedziéć, bo mu wczorajsze jéj minki mocno w głowie utkwiły.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/82
Ta strona została uwierzytelniona.