Jednakże, wiedząc, iż na wieczór się gotowało najosobliwsze widowisko, bo cały ogród, brzegi stawu i drzewa, zawieszano lampami kolorowemi, które o zmroku zapłonąć miały, a oprócz tego kunsztmistrz, z Warszawy sprowadzony, przysposabiał przepyszny fejerwerk; nie mógł się Paklewski pogodzić z tą myślą, żeby synowcowi nie okazał tych potęgi Hetmańskiéj dowodów ognistych. — Przez cały obiad, który się do późna przeciągnął, medytował nad tém, czyli-by do blizkiego Borka niemógł dopaść konno i Teodora pochwycić. O zgodzeniu się matki na tę wycieczkę nie myślał wcale, znając to, co nazywał jéj uporem; zdawało się mu tylko, że cichaczem wykraść mógł Todzia i sprawić mu tém przyjemność, a razem zaimponować i okazać, jakiego to magnata łaską wzgardzili.
Borek był tak od Choroszczy blizko, iż wiwaty obiadowe, mimo lasu, co przedzielał wioseczkę od miasteczka, pewnie w nim słyszéć musiano.
Wstawszy od stołu, Paklewski uczuł się jakoś śmielszym nierównie, niż przed obiadem. Przedarł się więc przez klomby i poszedł zobaczyć naprzód, co się z jego koniem i pocztowym działo.
Wśród powozów, bryczek, koni różnych i ludzi, których częstowano więcéj napojem niż jadłem, gdyż oprócz razowego chleba, ogórków kwaśnych i kiełbas, nie było nic więcéj dla czeladzi, ale wódki i piwa w bród, — ledwie Paklewski swojego Marcina wyszukał. Znalazł go w humorze takim, że począł, się w piersi bijąc, Porucznikowi, ni z tego ni z owego, oświadczać z affektem takim, iż za niego w ogień był gotów i wodę!
Poznał tedy, iż Marcin, którego ta czułość zawsze po wódce napadała, był tęgo napiły. — Koń napojony i niegłodny stał w pogotowiu. — Przejażdżka do Borku, po dobrym obiedzie, chłodkiem, ponętną była. Kazawszy więc Marcinowi, ciągle powtarzającemu — w ogień i w wodę — pozostać i czekać, a nie iść przynajmniéj — w wódkę, Paklewski, popręgi podciągnąwszy, siadł, i poświstując, do Borku pokłusował.
W głowie mu było po doskonałym węgrzynie dziwnie jasno, w sercu wesoło.
— Schwycę chłopca samego, to go wezmę; natknę się na bratową, no — toć mnie nie zje! Powiem jéj, iż z attencyą przybyłem. —
Minąwszy lasek, już i Borek widać było.
Tam w istocie kanonada z Choroszczy słyszaną była dobitnie, a taką przykrość uczyniła pani Łowczycowéj, iż się w swoim sypialnym pokoiku zamknęła, okiennice kazała pozapuszczać i ze swym smutkiem wdowim siedziała sama. Teodor, który się już był w drogę wybrał, smutny chodził...
Wiele się rzeczy na to usposobienie składało: stan matki, niepewna przyszłość, strata ojca, a może i zakaz Łowczycowéj, która do Hetmana zbliżać się zabroniła, gdy się wszelkie ułatwienia i protekcye same nastręczały.
Ludzie dworscy opowiadali Teodorowi o wielkich przygotowaniach w Choroszczy, obudzając ciekawość; stary gumienny zapewniał go, że, za lasek tylko wyszedłszy, illuminacyą i fajerwerk widziéć było można.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.