Todzio postrzegł, trzy kroki zrobiwszy ze swym przewodnikiem, że chyba temu swe incognito winnym będzie, iż go tu nikt nie znał.
Mrok właśnie zapadał; było na co patrzéć. Uwijała się czeladź wszędzie z drzazgami i lontami, zapalając lampy, stojące nad brzegami jeziora i wiszące na drzewach okalające altany.
Na dzień ten sprowadzone umyślnie z rzeki Narwi wody, puszczone kanałami, na których porobiono kaskady sztuczne, widok przedstawiały istotnie malowniczy...
Blaski ostatnie dnia i oświecenie kolorowe parku, wówczas zwanego „dziką promenadą“, odbijały się w wodotryskach i wodospadach. Gruppy postrojonych pań i panów otaczały stawy, po których łódkami się wielu przejeżdżało. W dali słychać było przygrywające muzyki. — Czarodziejskiego takiego obrazu w życiu swojém nie widział, nie marzył może o nim Teodor, — stał osłupiały, nie mogąc od niego oczu oderwać.
— A cóż? a co? — śmiał się Paklewski, — warto było na koniu, choć nie wygodnie, się przetrząść, aby te czary zobaczyć? Toć to, mości dobrodzieju, jakby sen jaki!
Ot — co zacz pan Hetman może!
To król, nie Hetman!!
Teodor, mimo całéj ciekawości swéj, starał się uniknąć ludzi i oczu, i trzymał z dala, choć stryj, animując go, na przód popychał...
Od drzewa do drzewa, od klombu do klombu się przesuwając, doszli tak do brzegów stawu...
Właśnie od przystani odbijała łódka, którą, zamiast wioślarzy, poubieranych za weneckich gondoljerów, powożących większemi statkami, wybrało się kierować dwu amatorów kontuszowych, widocznie mnogiemi toastami zaanimowanych.
Kilka pań zaprosiwszy do łodzi, pochwytali wiosła i, choć nie bardzo nóg pewni, wsiadali w téj chwili, wołając:
— Cóż to, święci garnki lepią!!
— Ja, mosanie, na Wilii czółnem samowtór z rybakiem raz się przeprawiałem — dodał drugi...
Hetmańscy słudzy, co do téj łodzi przeznaczeni byli, napróżno opponowali dwu miłośnikom żeglugi, z których jeden Starostą był, drugi Kasztelanicem.
— Damy sobie rady! Idźcie no precz; my te panie powieziem sami.
— Powieziem — wołał drugi — i pokażem, mosanie, tym trutniom, że szlachcic, panie, Dei Gratia, co zechce, to może...
Teodor, stojący z boku, postrzegł w téj chwili, że w czółnie siedziała już, znana mu z gościńca przy wywróconéj landarze, Starościna.
Brunetka jéj towarzysząca i śliczny buziak z bławatnemi oczyma, zapraszane do łodzi, mniéj mając odwagi od starościnéj, opierały się, nie chcąc narażać na amatorską próbę wioślarzy, zbyt rozochoconych.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.