Dawniéj takie pławili. — Podniesiono z ziemi Starościnę, która jeszcze spazmatyczne miała mdłości i wykrzykiwała dziwnie, lecz zarazem dopominała się zbawcy, żądała ciepłego napoju, chciała kropli, kazała się nieść do łóżka i łajała Starostę, który całego nieszczęścia był powodem.
— Na miłość Boga! Febrę będę miała! Umrę... Ten niegodziwy pijanica! Gdzie jest heroiczny młodzian? Generałowo! trzymajcie, bo nogi mam zdrętwiałe... Lolu! weź mnie pod rękę! a to dzień feralny... Zdaje mi się, żem żabę połknęła... Na rany Pańskie, co ciepłego! Gdzie mój wybawiciel? A! nigdy tego nie zapomnę...
Co się z moją fryzurą dzieje!
Koronki przepadły —
Wszystko to i mnóstwo innych rzeczy mieszało się w ustach Starościnéj, która konwulsyjnie chwytała się za głowę, macała po twarzy, pluła, udawała omdlałą, i widząc się otoczoną ciekawymi, starała się swą rolę interesującéj ofiary odegrać z jak największém brio.
Teodora wyrywającego się niktby pewnie wstrzymać nie potrafił, gdyby nie ta Generałówna Lola i jéj oczki przeklęte.
Choć tysiące na to świadków patrzało, różowy buziaczek, pod pozorem wdzięczności za ocalenie ciotki, mordował biednego Todzia. Chłopiec, oczarowany po raz wtóry, oprzéć się nie mógł. Zmiarkował, że się jego wycieczka zdradzić i wydać może, gniew matki obudzi, że należało mu nieodzownie uchodzić; a nie miał siły dziewczęciu się sprzeciwić.
Co się ruszył i próbował ukryć, Lola podbiegała za nim i przywoływała go nazad, tak jakby znała swą siłę i przemoc, którą bezkarnie wywrzéć mogła...
A tu ucieczką się salwować było jedyną rzeczą rozumną i konieczną. Już się w cień zarośli ze stryjem jakoś ukrył Todzio, gdy Generałówna przypadła ku niemu.
— Ale czegóż się pan tak niegrzecznie wyrywasz! Niech-że ciocia podziękuje.
— Pani dobrodziejko — zawołał po cichu Teodor — ja tu nie mam się prawa pokazywać, muszę uchodzić — przypadkiem się, jako ciekawy widowiska, znalazłem, gościem nie jestem...
— Ale i my tu przypadkiem jesteśmy — poczęła żwawo Generałówna, — gdyby nie ta oś złamana, mama i ciocia nigdyby tu nie zajechały... bo —
Tu się wstrzymała piękna Lola.
— Na podziękowania nie zasłużyłem, — dodał Teodor, — a jedno słówko z ust pani..
— Ciocia będzie zdesperowana — ze złośliwym trochę uśmieszkiem szczebiotał buziak, — zrób-że pan jéj tę satysfakcyą... Wątpię, żebyśmy się gdzie późniéj spotkali, bo jutro jedziemy do Warszawy... Byle Starościna się nie rozchorowała...
— I ja się téż do Warszawy wybieram — żywo dołożył Teodor, — więc...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/90
Ta strona została uwierzytelniona.