Począł go okrutnie ściskać.
— Trzeba miéć takie szczęście, jak twoje, bo jakby naumyślnie się tu znalazły przez wypadek, nie należą bowiem do hetmańskich przyjaciół...
Panna ci pierścionek dała? —
Dalszego ciągu już Teodor nie słuchał; rwał się do konia i do domu tak, że stryj go nawet, chcąc ponczem napoić gwałtem po kąpieli, wstrzymać już nie zdołał.
Ponieważ roztkliwienie Marcina doszło do tego stopnia, iż pod żłobem leżał i dobudzić się go nikt nie mógł, inny jakiś chłopak musiał go wyręczyć, aby konia pożyczonego odprowadzić.
Pękały właśnie nad ogrodem rakiety i świece rzymskie, gdy Todzio do Borku popędził, nie oglądając się już za siebie, ze zgryzotami w sumieniu, z trwogą o matkę, i wspomnieniami drugiego już spotkania z tą czarodziejską Generałówną, któréj, zdawało mu się, że już nigdy nie ujrzy w życiu.
Jéj pierścionek palił go na palcu, oczy niebieskie, usta różowe, i słowa, które powiedziała przy rozstaniu, upajały go...
Nie dojeżdżając do dworku, z konia zsiadł, chłopakowi dał na piwo, a sam, z troską wielką, powoli skradać się zaczął ku dziedzińcowi, tak, aby się z matką nie spotkać, suknie obmokłe mógł zmienić, i uniknąć tłómaczenia się i kłamstwa. Czuł się winnym, ale szczęśliwym...
Gdy się to działo z nim, Łowczycowa wyszła była z dawna ze swéj sypialni, dopytując się o syna; ludzie powiedzieli jéj, że pieszo poszedł na przechadzkę i dotąd nie wrócił. Siadła nań niespokojna czekać w ganku. Domyśliła się łatwo, że te strzały, które ją przestraszały i niecierpliwiły, syna mogły ku Choroszczy pociągnąć. — Tego się właśnie obawiała.
Im się dłużéj przeciągał powrót jego, tém Beata z większą, gorączkową niecierpliwością, nie schodząc z ganku, wyglądała zbiega. Na ostatek roić zaczęła niebezpieczeństwo, domyślać się wypadku...
Z tą samą chorobliwą niespokojnością, z jaką przed śmiercią męża wysłuchywała przyjazdu lekarza i przybycia syna, z podnieconym słuchem, wyszła Łowczycowa do bramy... Daleki tentent chwyciło ucho; otworzyła furtkę, wybiegła na drogę...
Była to chwila właśnie, gdy Teodor, konia oddawszy, pieszo się zbliżał ku domowi. Przeczuciem cień postrzegłszy w mroku, rzuciła się nań matka, będąc pewną, że nikt inny być nie może, tylko syn...
— Todziu! — zawołała głosem płaczliwym. — Todziu! co się z tobą stało...
Teodor uciekać już ani mógł, ani chciał; podbiegł do matki. Zarzuciła mu ręce na szyję, i oderwała je nagle, poczuwszy, że cały był zmokły...
— Gdzieś był! Co to jest! cały w wodzie! Todziu!
— Matuniu! nic; wszystko opowiem; chodźmy do domu; kłamać przed tobą nie będę. Nie stało mi się nic.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/92
Ta strona została uwierzytelniona.