Z niezmiernym pośpiechem, ledwie dysząc, Łowczycowa pociągnęła z sobą syna do ganku, wołając z dziedzińca o światło.
Teodor, choć przez drogę obeschł znacznie, powalany był, zbłocony, i na widok tego stanu, w jakim powracał, matka ręce załamała...
Boleść i niepokój macierzyński poruszyły tak Teodora, że się już z niczém ukrywać nie chciał.
— Winienem — rzekł — przebacz mi! Płocho sobie postąpiłem. Ta nieszczęśliwa Choroszcza mnie zaciekawiła. Poszedłem za las, zkąd mi mówiono, że fajerwerk widać być miało!
Łowczycowa z pogardą ruszyła ramionami.
— Dziecko! — zamruczała pół głosem...
— Na pół drogi spotkałem się z jadącym tu stryjem, — mówił daléj Todzio. — Dałem mu się na nieszczęście pociągnąć aż do ogrodu.
— Mów mi wszystko! jak na spowiedzi — przerwała groźno Łowczycowa, któréj twarz pałała, — mów mi wszystko Todziu.
Nie dokończyła, Todzio przerwał:
— Nie taję nic. Staliśmy ukryci w krzakach nad stawem z Porucznikiem, gdy do łódki wsiadła Starościna Kupiska, taż sama, którą z siostrą Generałową i jéj córką spotkałem na drodze.
— Cóż one tam robiły? — zawołała Łowczycowa.
— Zdaje mi się, że przypadkiem się tam znalazły, dla złamanéj osi.
Beata wzgardliwie się uśmiechnęła — a! przypadkiem! — szepnęła.
— Niezręczni jacyś panowie, chcąc po stawie wozić te panie, wywrócili czółno. Starościna wpadła do wody, wyratowałem ją.
Matka ruszyła ramionami, i brwi się jéj zmarszczyły.
— Tak! — zawołała — i naturalnie widziano cię tam, powtarzano nazwisko, wiedziano, żeś był, gdzie, przez wzgląd na mnie i na pamięć ojca, być ci nie należało! Nie wiesz, jaką mi tém uczyniłeś przykrość, zadałeś ranę!
— Matuniu! — padając jéj do nóg, wołał błagająco Teodor.
— Ludzie pomyślą, że my się tam ciśniemy, zalecamy, nastręczamy, — mówiła matka, z coraz wzrastającą żywością. — Nie wiesz i wiedziéć nie możesz, coś uczynił, i co spada z ciebie na mnie, na matkę.
Niestety — dodała z płaczem w głosie — ja ci nie mogę powiedziéć tego, co mi serce kaleczy, co mi życie zatruło, nie mogę; a ty...
Łzy mowę zatamowały. Trwało to chwilę; porwała się żywo z siedzenia...
— Natychmiast idź, zmień suknie, pakuj rzeczy; nim dzień, powinieneś być na drodze do Warszawy. Dłużéj pozostać tu nie możesz. Serce mi pęka, ale wypędzić cię muszę.
Odwróciła się z twarzą, jak marmur bladą, do niego.
— Niech ci się nie zdaje, Todziu, że ja, matka twa, płocho sobie postępuję, dziwactwem się powoduję, kaprysu słucham... Twéj matki cześć, spokój, życie od tego zawisły, byś uniknął wszelkich stosunków z Hetmanem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/93
Ta strona została uwierzytelniona.