— A mnie ono aa co? Ja tu prawie nigdy nie siedzę, a pieniędzy szkoda... i wiesz co, Dziemba — bodaj, że mi ich już prędko zabraknie. — Co tu poczynać?
Struchlał chłopak.
— A te, któreś pan wziął z domu?
— Zachcisłeś! toż się żyło przez parę dni po królewsku, a to kosztuje dyabelnie... mówił Zygmuś wzdychając. Trochę się przepiło, trochę przejadło, trochę przegrało, trochę z kieszeni mi wyciągnęli, o reszcie chyba kto inny wie, bo nie ja... Dobył z kieszeni trzosika i wysypał na stół — było w nim kilkanaście dukatów i kilka talarów.
— E! e! e! zawołał, fiu! fin! fiu! jam się tego nie spodziewał, kruszczowe skarby... jeszcze tyle. Tak z tém jak bez tego! trzeba pójść na wieczerzę...
— Ale panie — zaprotestował Dziemba.
— Ale milcz! przerwał Zygmuś — jest tu taki co mi pieniędzy da! ale ba! tylko się przebiorę i poprowadzę z sobą na wieczerzę.
Wszystko co dotąd Dziembę spotkało, dawało mu wielce do myślenia, nawykł on był do pańskich hulanek, a bywały niektóre i bardzo ochocze i szalone, coś takiego jednak jak tu nie trafiło mu się nietylko oglądać, lecz nawet nie marzył, by się to na świecie znalazło. Zygmuś też tu tą atmosferą zdawał się jakby upojony... Lekceważył sobie wszystko, z pogróżek żony śmiał się, ruszał ramionami i śpiewał — jutra dla niego nie było, począł Dziembie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.