Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

Skłonili się sobie z daleka i zimno.
— Panowie się znają? spytała Elżusia.
— Znajomość z gospody — rzekł Trzaska, spotkaliśmy się na drodze...
— W Szlązku? zapytała Elżusia...
Borodzicz poczuł, że tu się jego kłamstwo wydać może, zakaszlał i poszedł pilno do stryja... Trzaska zmierzył go oczyma dziwnemi. Poczuli w sobie współzawodników.
— Jako sąsiad — odezwał się Borodzicz pokornie, zagadawszy cicho wprzód do stryja, — jako stary sługa ich domu przezacnego, pozwól pani, bym jéj i tu, na obczyznie, usługi moje ofiarował...
— Dziękuję panu — ale czegoż ja tu mogę potrzebować, mając kochanego stryja? — Eligi się skłonił. Niech pan owce kupuje i do domu powraca... same żniwa! a czyż to się gospodarzowi odjeżdżać ich godzi?...
Borodzicz westchnął: — E! tam, te żniwa! toć i włodarz im podoła — a jak mi trochę snopów, choćby i kop ukradną... mniejszać z tém, z głodu nie umrę!
Zamilkli. — Trzaska widząc, że na ten raz się nie wiedzie, począł żegnać; Borodziczowi też niewypadało zostać, bo i jemu nie najlepiéj poszło... i on także się kłaniał. Elżunia obu skłoniła głową, ale zimno i surowo na nich patrząc, tak, że obadwaj chłód w sercu poczuli. Stryj do progu odprowadził... Wyszedłszy do sieni spojrzeli sobie w oczy.