Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

— A cożeś to asindziéj mi powiadał?... począł Trzaska.
— A dla czegożeś się mi pan nie przyznał? razem prawie zagadnął Borodzicz...
Spojrzeli się znowu na siebie.
— At, dałbyś asindziéj pokój — rozśmiał się Borodzicz, podając rękę Trzasce... my się już rozumiemy! Nie ma długo rozprawiać... obaśmy potracili głowy.. z tą różnicą, że ja dawniéj, a asindziéj świeżo... Jako stary pacyent dodam jedno, że nadziei kuracyi nie ma żadnéj, a żadnéj...
Pomilczeli chwilę.
— Ktoby za nią nie pojechał? i ktoby dla niéj nie oszalał? dodał ożywiając się pan Gracyan. — Osoba jest jakiéj drugiéj na świecie nie ma... Co pan na to?...
— Ani słowa — ale waćpan mówisz, rzekł Trzaska, iż nadziei żadnéj? jakto żadnéj? mąż łotr ostatni! Jużem się tu o jego sprawkach wywiadywał i dowiedział... Spotka go zły los... to pewna — a wówczas!...
— E! prioritas przy mnie! smutno się zaśmiał Borodzicz i głowę zwiesił — tak! a co mi z téj prioritatis! nie miałem nigdy szczęścia w życiu! Gdyby się tak trafiło, żeby była wolną? to mi ją pierwszy z brzegu z przed nosa pochwyci! Bóg z nim! byleby ją uczynił szczęśliwą — dodał cicho — jabym na to przynajmniéj chciał patrzeć, żeby jéj na świecie było dobrze... Waćpan jéj nie znasz — mówił ciągle ze wzrastającym zapałem — waćpan widzisz