Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

Elżusia już była wyskoczyła z lektyki, rękę trzymając u pasa, za który w czarnéj pochwie zatknięty miała zawsze puginał. Poznała po głosie męża i swoich niespodzianych obrońców, lecz cała ta przygoda dziwną niezrozumiałą się jéj wydała.
— Co to jest? zawołała — gdzie ja jestem? jakim sposobem tu się znajduję?... Co on tu robi?
Wskazała palcem męża.
— Niech się pani nie lęka — przypadając nieco ku niéj, o ile ręka dozwalała, rzekł Borodzicz — był to spisek łotrowski na panią, który pan Trzaska odkrył przypadkiem... Ludzie z lektyką byli przekupieni przez Zygmusia... Dzięki Bogu w poręśmy się znaleźli...
Zygmunt rwał się i szamotał ciągle, pieniąc z gniewu. Elżusia z brwią namarszczoną, groźna postąpiła ku niemu.
— Czegożeś to odemnie chciał żeś musiał aż gwałtu użyć i zdrady, aby się widzieć z żoną? zawołała... Mogłeś przecie gdybyś miał odwagę, czoło pokazać, przyjść w biały dzień... Wiedziałeś, że tu jestem, ale nie wiesz po com przybyła... Przybyłam pierścień twój ślubny rzucić ci w oczy. Daj go téj, któréj łańcuch brababki powiesiłeś na szyi, ukradłszy go z domu. Wstyd i hańba..
— Tobie to mnie wyrzucać! tobie! zawołał z kolei Zygmunt: coś za sobą cały regiment gachów przywiodła, żeby cię od męża bronili!! tobie, co się królowi wdzięczysz, aby po Duparc wziąć dziedzictwo!..