Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

— Milcz! krzyknęła Elżusia — mnie nikt prócz ciebie, jednego wejrzenia nie zarzuci! Moje sumienie czyste!
— A! na miłego Boga — przerwał Borodzicz: zlitujcie się państwo! To ulica! Już się okna zaczynają otwierać, ludzie gromadzą, straż nadejść może. Gdzieindziéj slę z tym jegomościa rozprawi. Tu nie miejsce... Weźmiemy go z Trzaską, zawiążemy gębę i zaprowadzimy pani do progu... niech się tam tłómaczy...
— Ja tłómaczyć się! przed kim? przed nią? Cóż to? czy wy mnie sądzić myślicie? zawołał Zygmunt umyślnie głosu nie szczędząc. Żona mnie będzie dekretowała, a gachy wyrok wykonają! He! he! niedoczekanie wasze!
I krzyknął zawołując Dziemby, ale ten z za drzwi pokazywać się nie myślał, pamiętał na plecach ciężkie płazowanie Borodzicza.
Elżusia gniewna, ale poważna patrzała na męża.
— Niepotrzeba na ciebie wyroku, rzekła — tyś sam wyrok napisał na siebie — tyś sam, Pan Bóg go wykona! Proszę panów puścić go, chce iść za mną, niech idzie posłyszeć słowo ostatnie, a nie — niech wraca do ulubienicy... ja za nim gonić nie będę, a lękać się, nie lękam... Nie wart, żebyście sobie ręce o niego walali!
Usłyszawszy te wzgardliwe wyrazy, Zygmunt puszczony odskoczył, chwiejąc się i zataczając kroków kilka...