Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/151

Ta strona została uwierzytelniona.

żył Niemiec, który biernie się zachowywał i z tyłu trzymał.
Wkrótce po nich Trzaska, Borodzicz i dwóch ichmościów ze dworu wojewody, Rzesiński i Kownacki nadjechali konno z dwoma czeladzi, dla trzymania koni. Tętent z daleka ich oznajmił, Zygmusiowi, oczy zajaśniały i ręce zadrgały, wyprostował się, potarł czoło.
— W to mi graj! zawołał i świstać począł.
Tymczasem pistolety opatrywał i skałkę krzesiwem nabijał...
Tamci zsiedli z koni... pozdrowiono się z daleka, Rzesiński poszedł do Dziemby, poszeptali coś z sobą.. Trzaska się wysunął pierwszy... nie dając Borodziczowi wystąpić — o mało się o to nie zwadzili.
Gdy się szlachta chciała dla nabrania apetytu i puszczenia sobie krwi ściąć trochę w szabelki, szli wówczas pieszo przeciwnicy na siebie, — ale na prawdziwe spotkanie, na życie lub śmierć, o wielką honoru obrazę, — do boju „na rękę“ wyzwany wyjeżdżał konno z pistoletami, dopiero gdy strzały mymieniono napróżno, walczono siedząc na koniach, jak na wojnie, orężem białym, póki sił stało. I tu więc przeciwnicy wystąpili na koniach... Zygmunt miał karego wychowańca, wychudzonego drogą i skąpym owsem saskim, ale zwinnego i ognistego... Trzaska szpaka żelaznego, przysadzistego, grubego, — konia niepokaźnego, lecz z którym dobry jeździec co chciał mógł zrobić.