Zygmuntowi nic się nie stało; cało wyszedłszy, konia nogą kopnął i śmiać się począł.
— A toć to nie koniec! pochwycił biegnąc Borodzicz... na miłość bożą — ja swojego nie daruję. My z sobą dawno mamy na pieńku, panie Zygmuncie, a i za przyjaciela Trzaskę... coś się mu należy.
— A! proszę! proszę! zaśmiał się Piętka: choćby trzem jeszcze to służę...
Tym czasem odnoszono Seweryna, który słowa nie pisnął, ani jęku nie wydał... Krew mu się lała z boku, chustą ją tylko zakładał.
— A no, nic! zawołał ranę na pręce opatrując Rzesiński — bo naówczas szlachcic każdy cyrulikiem był do ran, tyle ich opatrywać musiano: — nic!... trochę mięsa kula wyrwała, ale poszła sobie precz.. byle krew zatamować... zgoi się to za parę tygodni!
Podano konia drugiego Zygmusiowi z pod Dziemby.
Chciano w głąb zanieść Trzaskę, aby go na murawie położyć wygodniéj, ale się nie dał: — Niech że się ja popatrzę! zawołał — toć mi się chyba należy.
Właśnie ci do strzemion się mieli — Borodzicz człek pobożny; przed koniem krzyż zrobił, i sam się przeżegnał, na kulbakę skoczył i już pistolet podniósł... Zygmuś coś pogwizdywał...
Koni obu ani było napędzić, czy je strzały nastraszyły, czy wrzawa, żachały się, rzucały w stronę, na siebie iść nie chciały. Borodzicz ostrogi wpił w boki swojemu, dwa razy z nim skoczył i osiadł w miejscu... Zygmusiowy głową nazad skręcił — ani
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.