— A mówiłem! ręce łamiąc dodał Borodzicz — czułem, że mi przeznaczono go zabić — i wiem czemu!! wiem czemu!! Od swego losn nikt się nie wywinie... Nie mogło inaczéj być!...
Dziemba i Kownacki pobiegli do dworku leśniczego, aby noszów dostać lub materaca dla Zygmunta...
Czas naglił... ratunek może był jeszcze jaki, lecz na to trzeba było doktora, któryby ranę opatrzył kulę wyjął, i krew płynącą zatamować umiał. Jeden z czeladzi siadł na koń do miasta, aby doktora przywieźć.. tymczasem krzątano się w miejscu z jaką taką pomocą. Chory był nieprzytomny, kiedy niekiedy wyrywał się z piersi jego jęk stłumiony, zębami zgrzytał, a odzież rwał... porywał się i opadał bezsilny...
Trzaska tymczasem chusty zebrawszy jakie mógł, sam już się przepasywał, aby krew uchodzącą zawiązać.
Borodzicz był ciągle przy Zygmuncie... stał, patrzał nań i łzy mu się kręciły. Tak godzina upłynęła prawie, z miasta nie było nikogo... Trzaska zabierając jednego ze sług, powlókł się powoli opierając na nim... reszta pozostzła przy Piętce. Z tego krew płynęła niemal strumieniem, całe to miejsce gdzie leżał, trawa, kobierzec, bielizna w niéj się spławiły.
Już było około jedenastéj, gdy od miasta zaturkotało: jechał ksiądz Brzeski, wikaryusz królewski, na jednym wozie z doktorem dworskim konsyliarzem Szwarcem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.