Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

reszty zaprządz do ciężkiéj kolebki nie sposób. Obietnica powozu nierychło się jednak ziściła — dobra godzina upłynęła, nim stanął pod oknami... Elżusia wsiadła doń milcząc i rozkazując jechać drogą ku Bażantarni. Nie długo jednak jechali, bo tuż za miastem spotkali ludzi, powoli na noszach dźwigających rannego... Szedł przy nim Borodzicz, doktór i ksiądz Brzeski. Stryj pierwszy postrzegłszy gromadę, konie zatrzymać kazał. Wysiedli. Na widok Elżusi Borodzicz szybko się cofnął... Postąpiła ku rannemu, którego ludzie złożyli na ziemi, spojrzała nań i zbladła...
— Mospanie Dziemba, odezwała się cicho, — nieścież go do mojego mieszkania, rozumiesz waćpan?... Żadnéj wymówki...
Spojrzała na lekarza, ten wpatrywał się w nią też z ciekawością niezmierną, ale oczyma nic o chorym powiedzieć nie chciał. Zbliżył się ksiądz.
— Mój ojcze... co lekarz powiada? spytała cicho...
— Mówi, że Bóg czyni czasem cuda... odparł wikary.
Jakkolwiek cicho szeptała Elżusia, chory oczy otworzył, powiódł niemi do koła, zatrzymał je chwilę na żonie i drgnął cały... Otworzył je powtórnie... jakby wzrokowi nie wierzył i zamknął znowu nie dając już znaku czucia. Ludzie podnieśli nosze... i zwolna szli ku miastu... Elżusia nie odstępowała od nich... i razem z nimi pieszo, w milczeniu, zakwefiona... nie okazując nic po sobie, choć się pod nią