i wątły, powracał widocznie do życia — pani Elżbieta stała o podal z książką... byli sami... zdało mu się, że rozmowę zawiązać potrafi.
— Wszakże mi mówić wolno? zapytał...
Żona spojrzała nań i nie odpowiedziała mu nic.
— Chcesz czego? rzekła po długiém milczeniu.
— Chciałbym — chciałbym pomówić...
— Lepiéj jest wstrzymać się od tego — przerwała kobieta — doktór się każe wystrzegać...
— Ależ to zawsze trwać nie może! ja się czuję dosyć silnym... Cóż daléj z nami będzie?
— Z nami? spytała Elżbieta — jakto z nami? Myśl co poczniesz z sobą — ja o sobie pomyślę...
— Przecięż Elżunia, która mnie nie opuściła umierającego, nie opuści przychodzącego do zdrowia...
— Dopóki pomocy i opieki potrzebować będziesz, rzekła spokojnie Elżbieta.
— No — a potém?
— A potém — zobaczymy — cicho dodała Elżunia; to jednak dziś powiedzieć ci muszę, iż o życiu z sobą mowy być nie może.
— Dla czego?...
— Dla tego, że ja litość dla ciebie mam, ale miłości ku tobie i szacunku, nie — bo ci nie wierzę.
Zygmunt zamilkł.
— Toć przecież ukarany zostałem — odezwał się, a nikogo dwakroć nie karzą!
— Nie będzie to dla ciebie karą — przerwała Elżunia, ja do rodziców powrócę — a żyć z tobą nie mogę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.