Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

Zygmuntowi buziak malinowy Elżuni zasmakował; korzystając z jakiegoś obrotu, schylił się chcąc ją pocałować i piorunem w ucho dostał.
Gdybym państwu powiedział, że to był zadatek przyszłéj miłości obojga, możebyście nie uwierzyli; lecz w istocie tak było że Zygmuś się w niej od téj chwili szalenie zakochał, a ona też na niego lepszém okiem patrzeć zaczęła, bo miał téż rozum, że się nietylko nie pogniewał, ale ją jeszcze z kieliszkiem w ręku na klęczkach przepraszał.
Ostatni dzień zapust u Okóniów spędzono i już tam uważano, że się do siebie mieli, z czego łowczy niesłychanie się cieszył, udając, że tego nie widzi i wcale się nie domyśla.
Czasu postu pod różnemi pozorami wyrywał się do Okóniów, gdzie go jako syna dobrych sąsiadów przyjmowano grzecznie, a nu dosyć chłodno. Elżunia téż choć była dlań przyjazną, szczególnych względów nie okazywała. Łowczy na cztery nogi kuty, rzucał umyślnie półsłówkami, iżby nie rad syna młodo żenił. A tu w Zygmuncie się paliło, z każdym dniem owa miłość rosła, niepohamowaną się stając. Zwierzył się matce najprzód. A ta mu przyrzekła, że ojca będzie się starała nakłonić, aby przeciwnym nie był. Jako kobieta rozumna, znając dziecko, nie wydawała się też z tém wcale, iż sobie życzyła Elżuni na synową. Tém rozumném postępowaniem doprowadzili do tego Zygmusia, iż to czego rodzice pragnęli, uczynił