Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale cóżem ja popełnił za zbrodnię?
— Nie mówmy — dość i tak na dziś — zakończyła Elżusia; — ja nie odpowiadam więcéj.
Zygmunt zsunął się na poduszki i zamilkł, ale nazajutrz wypatrzywszy chwilę, począł znowu:
— Elżusia przebaczy?
Nie było na to odpowiedzi.
W parę dni potém lekarz widząc znaczne polepszenie, pozwolił wstać i nieco się przechadzać... Widząc, że życia jest pewien a starań już niepotrzebuje, Elżusia zawołała stryja do bocznego pokoju.
— Kochany stryju, rzekła — powinieneś mi dopomódz i od przykrego mnie obowiązku uwolnić.
— A cóż tam? co?
— Zygmunt jest zdrowszy, należy mu oznajmić, aby sobie mieszkania innego szukał.
— Hę? spytał stryj — a to po co?
— Bo ja go tu nie chcę mieć.
— A jakże będzie? zapytał znowu zdumiony p. Eligi, a po części zgorszony.
— Jak będzie? — niech sobie idzie czy jedzie gdzie mu się podoba... a my wrócimy do Wulki...
— A daléj?
— Ja zostanę przy rodzicach...
Eligi ręce obie podniósł do góry.
— Co tobie jest? a tożeś go pielęgnowała, rozpadała się, ratowała... przebaczyła.
— Ja? przebaczyłam? kiedy? oburzyła się pani Zygmuntowa. Jam nie przebaczyła i nie przebaczę.