dzona, wiarę straciłam, a ta się nie odzyskuje... Żyć z sobą nie będziemy, bo nie możemy. To moje słowo ostatnie...
Zygmuntowi z gniewem wróciła dawna żywość.
— Waćpani mnie wypędzasz! to dobrze, zawołał... ale jakże sama do domu powrócisz?... Przecięż kolebka moja? konie moje, ludzie moi...
I rozśmiał się szydersko.
— To prawda — odparła zimno Elżusia — ale posag mój! gdzieś on przecię znaleźć się powinien. Tymczasem na rachunek jego powóz i konie wziąć mogę...
— Ani słowa — rzekł Zygmunt, nie chcąc jéj przywodzić do większego gniewu.
Pomyślał chwilę.
— Zatém kiedy się mam wynosić?
— Im prędzéj, tém lepiéj — rzekła Elżusia...
— Jutro?
Skinieniem głowy odpowiedziawszy tylko, wyszła do drugiego pokoju.
Zygmunt, którego skutkiem wzuszenia siły opuściły, położył się na łóżku; chciał dla okazania, że go to wszystko mało obchodzi, zaświstać piosenkę jakąś, lecz tchu mu zabrakło i kaszlać począł.
Tego dnia Elżusia się już niepokazała... Nazajutrz zawoławszy Dziembę, Zygmunt począł się niby do wyjazdu sposobić, sądząc jeszcze, że go w ostatniéj chwili odwołają. Dowiedział się od stryja dopiero, iż Elżusia pojechała na cały dzień w okolicę... i nie wróci aż wieczorem. Rozdraźniony, doprowadzając
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/172
Ta strona została uwierzytelniona.