Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

drzew nad sadzawką wesołe towarzystwo, do którego niedawno jeszcze należał, nastręczyło się jego oczom. Zygmusiowi wspomnieniem dawnych szałów serce się odezwało — a mimo to poczuł jakąś wzgardę dla tych jakby upojonych i nietrzeźwych ludzi — pierwszy raz jasno zobaczył, że połowa z nich pijana była życiem, a druga trzeźwa udawała nieprzytomność, aby zagłuszyć smutek, lub z wesela tamtych — korzystać. Między innemi szła wystrojona Duparc, która — był czas, zdawała mu się i piękną i rozkochaną w nim... Zwieszona na ręku młodego Flemminga, śmiała się suchym śmiechem, w którym fałsz przebrzmiewał — a po dniu zobaczył ją poczwarnie brzydką, po raz to pierwszy w życiu! Wszystko w niéj jak ten śmiech fałszem było i udaniem.
Z daleka już Duparc postrzegła Zygmunta i poznała, chciała nawet zawrócić, aby się z nim nie spotkać, lecz manewr na ciasnéj uliczce byłby nazbyt widocznym... Szli więc tak naprzeciw siebie... Zygmunt się uśmiechał ironicznie. Niepodobny był dziś, wybladły, zniszczony, zesłabły, do owego pałającego młodziana, który zadziwiał wybrykami swemi wszystkich... Kilka osób z gruppy towarzyszącéj baletniczce przyśpieszyło kroku, aby rekonwalescenta a raczéj zmartwychwstałego powitać... Duparc poglądała nań z zimną ciekawością. Bała się, ażeby natrętnie znów do niéj nie przystał i Flemminga jéj nie odpędził. Wiedziała że ten jnż nie ma nic... a tamten miał coś jeszcze...