Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.

i dobywając worka. — Maszci ot masz... z głodu nie umrzesz.
Zygmuntowi łzy stanęły w oczach.
— Bóg ci zapłać — a masz ty sam o czém do domu wrócić?
— Mam, mam, zawołał Borodzicz — oddaj psom tę wieprzowinę z mydłem, a każ sobie coś ludzkiego przynieść, zaraz ci szpary odejdą! Hej Dziemba!
— A! stój, wara! — krzyknął Zygmunt — jakby Niemcy zwąchali, że mam grosz; toby mi go wycisnęli zaraz i zostałbym znowu na téj wieprzowinie z mydłem; pójdę ja jeść gdzieindziéj, póki pieniądze nie nadpłyną, żebym długi pospłacał. Ale na miłość bożą — Borodzicz, wioskę sprzedać! sprzedać! sprzedać! Jejmość zemną żyć nie chce, jabym też sam gdzieśmy z nią razem żyli, niepotrafił. Nie chcę! pójdę w świat! kat bierz wioskę...
Gadając tak chodził w koszuli po izbie. Patrząc nań, co się z tego ślicznego człowieka zrobiło, jak tylko na kościach skóra wisiała — Borodzicz mało nie płakał.
— Zygmuś kochany! bądź lepszéj myśli, nie desperuj. A! no, ciebie nie moja kula i nie ta nędzna sprawa do tego przywiodła, tylko desperacya. Nie godzi się, póki człek żyw, tracić nadziei.
— Jakiéj nadziei? — rozśmiał się Zygmunt... wolałbym dziś sztukęmięsa przerastałą niż nadzieję — Co ty mi tam pleciesz!
Spuściwszy głowę Borodzicz słuchał smutny...