Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

— Któż tu teraz odgadnie co ja mam długów? rzekł Zygmuś. Jeden tylko sposób: gdy pieniądze przyjdą, każę przy bębnie ogłosić, kto ma kwitek niech się stawi...
— Ty bo wszystko w żarty obracasz... począł Borodzicz — a tu seryo trzeba pogadać... Moglibyśmy może długi popłacić, jabym waści wziął z sobą, i tam w miejscu sambyś się rozporządził jak chcesz...
— Do domu ja nie pojadę — noga moja tam nie postanie — zawołał Zygmunt. — Głupstwem to nazwiéj — nie mogę patrzeć na to miejsce — nie miałbym siły... przenocować pod tym dachem... niemógłbym, bobym zdechł — nie! nie... Jedź ty i rób co żyw chcesz...
Przechadzając się ciągle, i pokaszlując, i spluwając czasem na podłogę... na któréj Borodzicz z przestrachem krew zobaczył — Piętka poszedł do kąta gdzie stał Dziemba, pocałował go w czoło, wziął za ucho, i otworzywszy drzwi wyrzucił za próg. Wrócił potém do Borodzicza...
— Ej! słuchaj, Gracku... jeszcze mi zrób łaskę jedną a największą... wszystko ci daruję!... Mam kamień na piersi, zrzuć go z piersi mojéj!
Pocałował go w policzki z obu stron.
— Gracku... będziesz mi ojcem i dobrodziejem...
— No cóż? no, mów a mówże! zerwał się Borodzicz.
— Wstyd a spowiadać się muszę... (uderzył się w piersi): E! tyś człek poczciwy zapłaczesz a nie