Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

przeklniesz... Byłem podły uciekając z domu, słuchaj dobrze — leciałem jak pijany z passyi za tą czarownicą francuzką, która mi się dziś wydaje obrzydłą. Co ty chcesz! Dali mi napoju jakiegoś... Zwaryowałem. Dość żem brał dla niéj com mógł, pieniądze... klejnoty... Słyszysz... ukradłem u żony w tym przystępie fiksacyi stary łańcuch z granatów. Cena może niewielka... ale pamiątka droga!... Popełniłem czyn, którym się brzydzę... Dałem go téj dyablicy... mnie go trzeba wykupić za co bądź! Każę go okadzić, omyć, poświęcić... a trzeba go żonie oddać.
— A jakże go dostać? jak? łamiąc dłonie wykrzyknął Borodzicz. — Jam prosty człek, ja tego nie potrafię... ja do téj kobiety przystępu nie znajdę, i boję się, i brzydzę...
— To prawda! hm! Gdybym ją na ulicy spotkał z nim, zdarłbym z niéj... A no, darowałem! nie godzi się... a odebrać go muszę! trzeba! Mogę umrzeć, nie chcę tego mieć na sumieniu. Borodzicz, ratuj, błagam cię.
— Wiesz co — chmurno odparł Gracyan — to daremna, ja tego nie potrafię. Co mogę, na to się ofiaruję — ale taka sprawa... Zygmuś kochany, jakże ty mnie możesz chcieć do tego użyć?
— A kogoż?
— Użyj żyda, babę, dyabła... ale mnie?
— To prawda, tyś uczciwy człowiek, tybyś w to błoto nie dolazł! westchnął Zygmunt... Dajmy pokój..