Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

— To ją waćpan weź — zawołała Elżusia, — lepiéj że ją uczciwy człek mieć będzie, niżby potém kto miał pochwycić, podszedłszy go... Jedź pan. Jutro zrobimy co będzie można.
Westchnęła Elżusia.
— Któż to wie — nieśmiało wybąknął Gracyan, — jeszcze państwo się pojednać możecie i żyć, i żyć szczęśliwie.
Elżusia obróciła się ku niému.
— To pan mnie nie znasz? rzekła. Zygmunt mnie zdradził — przebaczyć nie mogę... poświęcił mnie com go kochała, com go wybrała, wierzyła, ulicznicy takiéj... nigdy! Nie wraca miłość do serca, gdy raz ze łzami wypłynie...
Borodzicz popatrzał na straszną kobietę i nie odezwał się słowa...
— Ale on — on bardzo nieszczęśliwy! szepnął cicho.
— I jam też nieszczęśliwa bardzo! odpowiedziała Elżusia.
Chwilę jeszcze zabawiwszy... a napróżno starając się weselszą rozpocząć rozmowę, zbywany milczeniem Borodzicz się wyniósł — smutny za siebie i za Zygmusia...
Stryj go odprowadził aż na ulicę.
— Mówiłem asindziejowi... Herod-baba!... Dobranoc!... Gracyan pociągnął do domu.