Wieczorem Borodzicz znalazł się na chwilę z Elżusią sam na sam w pokoju.
— Pani moja, rzekł — czy też się już nie dasz ubłagać temu biedakowi? Żebyś go zobaczyła! żal się obcym robi, taki sponiewierany i nieszczęśliwy, życie mu obmierzło... a dalipan szkoda jego i — szkoda was...
— Słuchaj panie Gracyanie, rzekła Elżusia: nie myślcie, że ja serca nie mam, żal mi go, — ale z życia łatanego nic nie będzie. Padnie mi do nóg, przeprosi — myślicie, że się poprawi? Pozdrowieje, odejdzie i do dawnego wróci... Jam się z mojem szczęściem pożegnała, a człowiekowi co mi życie zatruł całe — ciężko, wierz mi, bardzo ciężko przebaczyć!
Rzuciła ręką...
— Jemu źle, panie Gracyanie — ale i dla mnie nie ma szczęścia na tym świecie. Jam go kochała, ja drugiego kochać niepotrafię... ja także jestem zabita...
— A! pani, szepnął Borodzicz — skruszonym i pokutującym sam Pan Bóg przebacza...
— Bo to Pan Bóg — odpowiedziała żywo Elżusia — a jam kobieta słaba, biedna i śmiertelna...
Cóż tu było rzec? Borodzicz zmilczał, ale nie ustąpił.
— Nie będę ja go tłumaczył ani uniewinniał, ozwał się — a no to jejmości dobrodziejce powiem, że w nim serce lepsze niż głowa. Do niego zastukaw-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.