— To na jutro... papiery z tłomoka dobędę i rozpowiem wszystko... Stary Okoń wąsy targał, za boki się szarpał, węzełki wyciągał, a wreszcie — kupił i zapłacił.
Stał Piętka po środku izby, nawet torby nie zrzuciwszy, milczący i zapatrzony w mówiącego.
— To i dobrze rzekł — a no, lepiéj być nie mogło! A po pauzie długiéj spytał: — Cóż mi się tam zostało?
— Jutro ci rachunki złożę — rzekł Gracyan: rozpatrzysz się w nich. Trzeba było krom ruchomości twoich, remanenta gospodarskie sprzedać, oceniliśmy to po ludzku... Czarno na białem spisałem wszystko...
— Ale co mi się zostało? powtórzył Piętka.
— Wiozę ci dwa tysiące dukatów z okładem, odpowiedział Borodzicz — nie wiele to jest, ale pono więcéj być nie mogło...
— Tego mi dosyć — rzekł Zygmunt; a no, powiem ci, żem się więcéj tysiąca nie spodziewał... Bóg wam zapłać!
— Cóż ty myślisz? spytał Gracyan....
— Albo ja wiem? żyć jużci muszę, kiedy mi ten owczarz kazał, ochoty wielkiéj nie mam...
Wziął pod rękę Borodzicza i wyprowadził go do drugiéj izby.
— Widziałeś ją? mówiłeś z nią? cóż ona?
— Ona! rzekł zafrasowany Gracyan — ona? a no — ona... tego... ona — no tak, niezawsze jednakowo...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/218
Ta strona została uwierzytelniona.