Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mój drogi, chciałem, żebyście wy o mnie zapomnieli; myślałem, że ja o was zapomnę... Wy — prócz ciebie — pewnieście Zygmunta pogrzebali — a ja was, i tych czasów tu przebytych, i mojego dawnego szczęścia — nie mogłem zabyć! Ciągnęło mnie, ciągnęło — opierałem się jak mogłem — w końcu mnie tu jak na sznurku tęsknota przygnała...
Siedli tedy w ganku, a Borodzicz około wieczerzy i butelki wina zakrzątnął się gościnnie.
— Mów, opowiadaj! zlituj się — co się z tobą działo? jak przebyłeś te trzy lata?... a zdrowie? mówił gospodarz.
— Zdrowie, nie to co dawniéj bywało, przecięż niezgorsze — o tych latach mówić nie wiele można... Stawiali nas z regimentem to tu, to tam... musztra, parady... obóz... nudy... czasem hulanka, na którą się już człowiek z politowaniem patrzał — bo czy to tak u nas bywało — ot, i po wszystkiém. A no, ty mi co po wiesz? ty?
Westchnął Piętka i spojrzał ku niemu.
— Słuchaj Gracyanie — rzekł — zgadniesz to może i sam co mnie tu przywiodło. Wierzysz ty temu? Jam do téj pory téj kobiety nielitościwéj zapomnieć nie mógł. Kochałem ją i kocham, widzieć jéj nie będę — chciałem przynajmniéj posłyszeć, dowiedzieć się, i wyjechawszy u ciebie na Suchawę, z góry spojrzeć ku mojemu dawniéj domowi — choćby serce pękło!... Powiedz ty mi co o niéj? co się tam dzieje? ty tam częstym gościem?