Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/228

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja? uśmiechnął się Borodzicz — mylisz się, bardzo rzadkim, bo jejmość nierada kogo oprócz rodziców i krewnych przyjmuje. Nie bywa tam prawie nikt. Sama siedzi, a siostrzeniczkę po zmarłéj Katarzynie przybrawszy, wychowuje ją i gospodarzy jak w klasztorze zamknięta.
— Aleś ją widział?
— Przeszłéj niedzieli w kościele.
— A! zawołał Zygmunt — cóż dziś? piątek! Jak mi Bóg miły, w niedzielę pojadę z tobą, juściż mi na nią choć spojrzeć z daleka wolno. Jak wygląda?
— Nie zmieniła się nic — zobaczysz — rzekł Borodzicz... piękna, dalibóg, chyba wypiąkniała jeszcze... smutna, to prawda, ale jéj i z tém do twarzy.
— Któż tam bywa? kto? nie może być, żeby ludzi nie przyjmowała?
— Ale to klasztor, mówię ci — kończył gospodarz — nikt nie bywa krom familii, parę razy do roku ja, a czasami stary Mioduszewski. Stryj Eligi się do niéj przeniósł, siedzi na folwarku, Zdrowaśki odmawia... stęka i nazywa ją jak zawsze — Herod-baba.
Zygmunt się uśmiechnął i westchnął.
— Dziwna to rzecz — rzekł — chciałbym ją zapomnieć, radbym znienawidzieć, mam za co gniewać się na nią — a jestem zakochany jak za dobrych czasów... gdym po raz pierwszy smaląc do niéj cholewki, piękną rączką dostał w ucho.
I jakby chcąc się wspomnieniem otrząsnąć, wstał Piętka i chodzić zaczął.