Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/232

Ta strona została uwierzytelniona.

— No, Zygmunt! Zygmuś Piętka! na rany Pańskie! on sam!
Elżusia pobladła i uśmiech zszedł z jéj ust prędko, rękę przesunęła po czole... nie odpowiedziała nic, ani spytała więcéj.
— A tak! a tak! mówił szybko Eligi — on sam... taki jak był... tylko w mundurze wojskowym... z ostrogami... wąsy ogromne — bledszy...
Niewyraźnym głosem po chwili dopiero Elżbieta się odezwała:
— Cóż tak dziwnego! mógł mieć interes do Borodzicza... albo się z nim chciał widzieć.
— A jak, broń Boże — tu przyjedzie? zawołał stryj Eligi — to co? to co?
— On tu przyjechać nie może — odpowiedziała uspakajając się Elżunia — stryj wiesz dobrze, iż to nie może być.
— Hm! albo ja wiem co u niego może a co nie może być, jak skoro mu szpary odeszły... Waćpani tego nie wiesz, że on zawsze i wszędzie do żony ma prawo... a rozwodu ani separacyi nie było.
— On tu nie będzie śmiał przyjechać! powtórzyła Elżusia stanowczo marszcząc brwi czarne... Stryj napróżno się lękasz...
— Niech będzie tak — niech będzie tak! niech nie śmie! — rzekł Eligi. Ja, prawdę powiedziawszy leciałem tak dla tego przez pola, przez miedze... bez drogi, aby prędzéj dać znać, żeby się na ostrożności mieć... bo — kto wie?